Miejsce międzyludzkiej troski, które koi.
Oto rytuał przejścia: od spokoju życia do spokoju śmierci.
Fascynujące miejsce.
W zimnolękliwej atmosferze dojrzewają śmierci.
Rośnie najbardziej ludzkie z przerażeń.
W szpitalu na pewno rodzi się bóg,
rodzi się ze śpiewu nadziei w żyłach - chcę żyć!
Ja chcę żyć! Nie wszyscy wyrażą to głosem,
nie wszyscy powiedzą to otwarcie;
ci, którzy w odruchu godności zaprzeczą
- będą jednak z dziecięcą wiarą łykać leki,
prosić o poradę i krzyczeć: nikt się o mnie nie troszczy.

Kto?

Przerażenie, bezradność, źródło miłosierdzia.
I choć chcesz wyć i płakać, idziesz, załatwiasz.
To jest siła życia, siła trwania. Smród jedzenia,
gęstego jak chęć istnienia: kapusta, ziemniaki,
kompot, gliniaste pulpety z mielonego mięsa,
ale - jak w domu - podane przez kobiety i to się
liczy.

Milczę.

Mężczyźni robią się weseli, żartują, przekomarzają się.
Ich włosy w nieładzie, ich zarośnięte, niedogolone twarze
wskazują na brak żon, matek, więc codziennej troski,
dlatego, gdy wynoszą resztki jedzenia, ich nasycone oczy
patrzą na krępe zadki pielęgniarek.

Wpadnę pojutrze, pogadam z lekarką. Do widzenia, tato.

Podobne wpisy