<<<powrót

WIERSZE NOWE

Po przerwie ...ani słowaNotes Orwella (fraszka)StyksLullaby. Luli luliDoksa* * * [piję wino]* * *[Chciałem przelecieć katoliczkę]* * *[teraz mały fragment]* * *[taki ze mnie] o!brazek * * *[kto by w to uwierzył]Do Marcina Świetlickiego* * *[tak butnie nie umiemy.]* * *[człowiek] Wiersz politycznynowy wierszPoemat o cnocie.Prozą* * * olskamiłość.małośćTytułBez tytułuKaretkaChochlik* * *[ja jestem]zapatrzenie w szybę * * *[dzień dobry]* * *[lubię rzeczy banalne]Krzyki i szepty* * *[Kiedy patrzę na swoje odbicie w szybie] Niestabilny emocjonalnie mężczyzna po trzydziestcePiętno * * *[nie będziemy się kochać.]* * *[Waham się coraz mniej.]* * *[Kiedyś piłem alkohol] wstrętny wiersz antyklerykalnydziewczynka z gniezna Piekło.Introdukcja PolskaKępiński dixit Cykl: Niewiersze Niewiersz 1. PięknoCykl: Niewiersze Niewiersz 1. Ciało Epidaurus. Grecki folder, zdjęcie nr 8 * * *[wysoka dziewczyna] poezja. cnzjasowjiada,pofs fmir mismcuirmcae[,* * *[Cenię pogardę dla świata]* * *[jeśli śmierć jest wyzwoleniem - chrząknij dwa razy -]takinie. miejsce * * *[Ziemia tłusto rodzi.] * * *[po co zaglądać w piekło takie] Liberalny kapitalizm w Polsce kobietaKolęda (2006)***[Jaką granicę postawisz mojej swobodzie?] * * *[Nie mam już dla ciebie miejsca] * * * [małostkowe bydlę - we mnie -] * * * [garbaci. wzgardzeni w dzień.]* * * [popo-wietrze]ten stary motywIch królestwoChelsea Phisic Garden * * * [po jej odejściu zostaje gruz]Powrót do pisania (5 lat przerwy)* * * [Chciałbym być tym, kim chciałbym być.]18 lat przemian * * * [Świętość imaginowana.] Ostatni przyjaciel pustki* * * [bracie, umieram tu, na mojej prowincji] Szanowny Panie Boże, bezsennośćcogito o pracy i radości, jaką przynosiSześć stron do napisania. Prolegomena do recenzji tekst dla *** * * * [gdyby wszystko] * * * [jestem jak skała]Tanatomorfoza* * * [śmietnik w głowie] * * * [Spać można w każdej chwili] * * * [Ratuję swoją duszę]* * * [brak mi ciebie] Pośnie * * * [POINTA]P O M I O T N I K* * * [Ówdzie chodziłem bez powodu]Zysk i strataListopad się skończył Gdyby nie liczyć 266 dni, to podróż trwa 27 x 365 (+7 dwudziestych dziewiątych lutych, już siedem?) * * * [Napisałem przez ostatnią godzinę 140 wersów] Gobustan * * * [żółte zęby w uśmiechu] Gender studies. Wiersz się rozpadł Rozważania o czasie. Wiersz śmieciarski (śmietnikowy, śmieciarza, wiersz-śmietnik)Powrót barbarzyńców Mrużenie przemęczonych oczu M. i m.* * * [jechać tam -]* * * [ja - z wielką literą "S" na piersi] * * * [rozwijam trudną sztukę dożywania] Wżyty w upal* * * [Nie wierzący w...] Elfride Jelinek. Analiza Miasto przygnębienia * * *[Na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Nowego Światu] CYKL: SUPERMARKET I INNE PRZYJEMNOŚCI Pek & Clopenberg Dziewczyna To wszystko dla *** Nowe wiersze,nowe słowaEpitafiumPo. Ustalenia wstępne kultura masowa Polska. Oszustwo ProstakMój wielki wybuchMśćNieposłuszeństwo O. Poza nurtem Poemat o Hiobie Życie. SongBlues Wstęp reggaeDzień zakonnic * * * [to nie jest temat na wiersz w katolickiej Polsce]Spotkanie * * *[Nie muszę się wzruszać.]Rembertów, strzelnica Legii, piątek 13 kwietnia Ostatnia notatka z dziennika don Juana Szpital na SobieskiegoŚwiat pełen cudowności * * * [Zza okna na Wyścigach jebie koncert Georga Michaela] * * * [pan M. był kiedyś chłopcem] * * * [Przez kilka lat nie pisałem wierszy] Thrillersz pytaniebezdomność będzie --> jest* * * [Drobne światła wchodzące w mrok.] * * * [nie tam się udam, gdzie udać się mam] Tęsknota Wiersz chory* * * [Jestem sobie zupełnym przypadkiem] bajka. archeologia"Hedda Gabler" H. Ibsena, w reż. T. Ostermeiera Wiersz portugalskiRymowanka Janka Re-konstrukcja zdarzeń obsesje dzień bez

na górę... na dół... na początek...

 

 

Po przerwie

Oto mój powrót, tak po kilku latach,
jakbym wyjechał gdzieś na koniec ziemi.
Proste trzy słowa, dwie koślawe myśli.
Pięć lęków, czwarta część próżności.
Wszystkie składniki wymieszane razem -
kilkaset znaków wśród nieskończoności.

Nie wiem, co będzie. Czy powróci jeszcze
Chętka i wściekłość, która mnie napędza.
Czy w mojej pustej czucio-myślo-formie
Będę potrafił nadal się zadręczać.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

...ani słowa

Dziś ani słowa. Ani jednej myśli.
Zostań gdzie jesteś. (Znowu te rozkazy!)
Śpij, śnij, śmiej się - jeśli zechcesz.
Dziś słowem się o tobie nie zająknę.
Jest dzień, jest noc, jest wszystko, co zechcesz.

Wiem, że jest trudno, wiem, że bywa strasznie.
Długie tygodnie i godziny długie
w tej ciągłej chęci, żeby było dobrze.
Pretensje, presje, pragnienie ochrony,
Płacz, krzyk - takie nasze troski.
Jeśli mam teraz, w jednej prostozwrotce,
Powiedzieć, czemu tak nam bywa,
Mam pomysł, żeby to wyjaśnić.

Ze mną jest jak w tej wyliczance:
Za mną, przede mną, obok mnie nie można.
Oczy mam zamknięte, tak się boję strasznie.
Ze mną, przede mną, obok mnie nie można.

Z tobą jest jak w tej wyliczance:
Za mną, przede mną, obok mnie nie można.
Oczy masz zamknięte, tak się boisz strasznie.
Ze mną, przede mną, obok mnie nie można.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Notes Orwella (fraszka)

Niezły ze mnie bydlak.
Naprawdę świnia.
Zwierzę kompletne.

I-i-i,
Hu-hu-hu.
Ihaaa.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Styks

ktoś inął
to na razie nie ja inąłem
ty iniesz
my wy
oni iną

a on
uspokojony
z pracy na ławce w metrze w płaszczu
wzrokiem pogrążył się w sobie
w książce
i nie wie nie wie
nie wie jeszcze
że już inął.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Lullaby. Luli luli

Jestem informacją genetyczną.
Tylko komu ją przekazać.
I po co?

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Doksa

Oto mam przed sobą zdjęcie: naga kobieta
Stoi tyłem do obiektywu.
Lewa ręka oparta o ogrodowy stolik. Prawa -
Z żółtą gąbką - dotyka biodra.
W centrum fotografii pośladki pokryte mydlinami,
Lekko ściśnięte. Na udach i pośladkach gęsia skórka.
W prześwicie między rozsuniętymi nogami
Wargi sromowe, mniejsze i większe, podświetlone.
Nad pośladkami fragment pleców z niewielkim tatuażem.

W tle - prócz stolika - gliniane doniczki,
Niewyraźne, rozmazane.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

piję wino,
kontempluję swoją samotność przy muzyce Vivaldiego,
która zlała się w kicz, jak annajantar, joedassin, boneym,
jakbym umarł 105 lat temu
i nie przeszedł przez piekło okopów I wojny światowej, II wojny światowej,
jakbym nie był powstańcem, zesłańcem, a wreszcie współczesnym
Polakiem - zasrańcem.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Chciałem przelecieć katoliczkę.
Powiedziała: 
- Helas! Niestety! Jestem dziewicą.
Niestety. Oddam ci się dopiero po ślubie.
- O nie! - Szepnąłem. -
Ożenić się, żeby sobie poruchać?
T O  N I E M O R A L N E!

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

teraz mały fragment
brzydkiego stołu

rozjaśnił się
odbitym światłem

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

taki ze mnie żydwiecznytułacz.
mniej niż kopia nawet.
poszukiwacz prawdziwej we mnie
historii siebie.

Gdzie jest moja prawda? Nie noszę całego świata na
grzbiecie. Choć garb to jakby cały świat.
I ból jest wtedy jak cały świat.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

o!brazek

[czy nie szkoda tej pointy do tego wiersza-obrazka,
historyjki,
albo wykorzystać to jako pointę kilku wiersz!!!
- raczej to drugie i zrobić z tego tryptyk]

mówiła: Together.
mruknąłem: to get her.
nie zrozumiała.
zrozumiałem: za brzydki,
za stary, za miły.

szkoda, że zamiast mnie matka nie urodziła słońca.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

kto by w to uwierzył, że trwa jeszcze moja historyja o chwalebnym
umieraniu dzień po dniu w imię nieistniejącej matuchny boskiej.

Nic nie zmieni mego zdania. Nie ma żadnego powodu do szacunku
do tego narodu; tylko "Nie" można napisać tu wielką literą.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Do Marcina Świetlickiego

trzymam w ręce twoją książkę sprzed dziesięciu lat.
książki starzeją się bardziej niż ludzie.
widziałem cię na mieście.
na nowym świecie cię ujrzałem.
wyglądasz świetnie jak na starzejącego się poetę.
nie każdy tak dobrze wygląda.
ja na ten przykład wyglądam znacznie gorzej.
to zresztą dobrze.
jakaś różnorodność się dzieje.
ale książka się zestarzała.
czytam i nie podoba się.
monotonnie. płasko.
jakby ktoś krew oddał do PCK.
wiersze się postarzały.
zostało suche słońce.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

tak butnie nie umiemy. tak otwarcie nie wiemy. i tak dumni z tego.

świat mieścimy na peryferiach na świeżym powietrzu. pięknie tu.

w pięciu zdaniach. w wykoślawionym przysłowiu. w dowcipie nic nie wartym.
że śmiech zawsze idzie z offu. bo dziś śmiejesz się - istniejesz, nieśmiejesz - nieistniejesz.

i czy wiemy, że ktoś z nas zawsze też tak strasznie się śmieje.
wyje ze śmiechu!

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

człowiek, kurz spod powiek
wygarnąć,

żeby przejrzał.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Wiersz polityczny

.i będziesz nosić w sobie
przez dziewięć miesięcy tę śmierć,
potwora o dwóch głowach
z kręgosłupem diabła
i rozkosznych stópkach.
dobre boskie stworzenie,
kawałek mięsa.

- Urodziła Pani pół kilo polędwicy. Proszę je dobrze kochać.

Zmienią trzy słowa w konstytucji .
04. 03. 2007 r.

              Projekt LPR wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji, także w wypadku ciąż powstałych w wyniku gwałtu czy w sytuacji poważnego uszkodzenia płodu.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

nowy wiersz

chciałbym cię jebać/zabić

bo jestem zrozpaczony. Ból
rozrywa mi ciało. wciśnięty
w klosz tego świata

- brakuje powietrza -

Oczy moje spoglądają
z wewnątrz na zewnątrz.

              Niepotrzebne skreślić.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Poemat o cnocie. Prozą

ten pomysł szalony, jakbym czytał dziennik Malinowskiego, że do ślubu będziesz czysta, czyli cnotliwa. jakiej krwiożerczej bogini przysięgasz w rytuale tubylca dziwnego kraju. co to za figura święta, która żąda byś hymen jej oddała. jakbyś przez lata całe czytała i czytała  onaśladowaniuchrystusatomaszakempis. nie wierzę. ostatnia w Polsce trzydziestoletnia dziewica przypadła mi w udziale. a ja jak święty Wojciech mówię: idę w Prusów ziemię nawracać!

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * * olska
                                    Monice Sz. do sztambucha

 

poszłaś do kościoła, a ja siedziałem wtedy w domu - samotny.

boga nie ma.
boga nie ma.
boga nie ma

pomyślałem sobie:
od wilgoci w oczach do łona, ode mnie do ciebie.

Poszłaś do kościoła, a ja siedziałem przed telewizorem,

oglądając te bzdury,
oglądając te tortury,
oglądając te wióry

nonsensu.
i teraz zostały mi z tego jakieś ciężkie okruchy wydarzeń,
smażone w tłuszczu mowy pamięci.

Justyna Pochanke,
Justyna Pochanke,
Justyna Pochanke mówiła w telewizorze oburzonym głosem.
Za to chyba dostaniesz wiktora,
czy co ty tam otrzymujesz, te nagrody, nagroby,
co chyba do nieba pójdą z tobą.
Bo dziennikarki telewizyjne zostaną zbawione?
Na pewno wie o tym zbigniew herbert ("U wrót doliny")
i święty zbi
gniew czuje.

Wspomnienia młodzieńcze:
śmiałe krągłe piersi justyny pochanke
święte krągłe piersi justyny pochanke
świetne krągłe piersi justyny pochanke
na którymś tam piętrze
wielkiego bloku na rogu.
na szczęście już nie jestem taki fajny,
taki w czasie, en vogue, w tobie, w was.

Poszłaś do kościoła, a ja przełączyłem
z tvn24 na fashionTV, na kanale 44.
O liczbo magiczna! Stworzenia tam mierzyły
metr osiemdziesiąt, chodziły jak żyrafy czy antylopy.

Bawiłem się sobą,
bawiłem się tym,
bawiłem się nimi,
jak przedmiotami przerysowanymi,
za dużym krzesłem, estetycznie.
A ty wyznawałaś wiarę, rozliczyli cię z tego, co ze mną robiłaś.
Szczęśliwie wypełniona bogiem.
A ja z moją czarną śmiercią w ciele, czekałem aż wrócisz.
Tak było.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

miłość. małość

od tego się nie umiera.
od tego się żyje dalej.
od tego nie ma się
raka, grypy czy sepsy.
od tego się ma pustkę w głowie.
od tego się nie oddycha.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Obydwa wiersze dedykowane Charlesowi Reznikoffowi

 

Tytuł

...i była wojna,
której nie przeżyłem.
może dlatego płaczę,
gdy o tym myślę.

bo zginąłem
z tymi, którzy zginęli.
i ginę nadal,
a oni nadal nie żyją.

Bez tytułu

[zieleń]

Gdy niebo nad nami jest takie niebieskie,
gdy zdobywamy się na wielki akt odwagi.

[zieleń]

Czy żółta suknia zaokiennej brzozy stanie się przez to bardziej promienna?

[zieleń]

 

 

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Karetka

wiozą na sygnale śmierć

pewną.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Chochlik

Chochlik.
Ani alkoholik, ani katolik.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

ja jestem
billy kłamca,
ostatni mohikanin tego świata,
w drodze na rajską wyspę
atlantydę

przez twoje oczy, przez dotyk między nami, przez mój nierówny oddech.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

zapatrzenie w szybę

jadący w zjechanym autobusie
zjechany w jadącym mechanicznym pojeździe,
będący żywym organizmem.
zabawny w skończonym czasie pracy.
w lekturze zanurzony intelektualnej,
zmęczony w niewyspanym ciele
w rzężeniu starego silnika czasem

mrużę oczy.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

dzień dobry, nazywam się sąd frustracyjny,
nigdy nie byłem pewien, z kim rozmawiam i po co.
a ludzie, proszę pana, to są zwykłe świnie,
jak ich za ryj nie chwycisz, to się będą

P O C I Ć!

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Lubię rzeczy banalne,
listy spraw do załatwienia, na których
co roku zapisuję wciąż te same punkty,
dezyderaty i przypomnienia.
Nauka angielskiego, pływalnia i co miesiąc
wyjście do teatru. Napisać książkę o...

Lubię rzeczy banalne,
porządek w domu, nie moją ręką uczyniony,
zapach płynu do podłogi i pianki do mebli.

[brak pointy]

na górę... na dół... na początek...

 

 

Krzyki i szepty

Kilometry taśmy filmowej, wideo,
gigabajty plików z filmami
na płytach DVD i internetowych stronach;
wielopostaciowość globalnego świata.

Ból po godzinach pracy. Zmęczenie i ekipa,
dźwiękowiec, z którym jeszcze da się pogadać.
Żadne wyniosłe zdania. Słowa podstawowe
jak z rozmówek: Oh ja, oh oui, oh yes. A potem
marginesy kiosków, ulic, miast, showbiznesu.

Aktorki porno wracają do domu,
w torbach niosą krem na rozstępy,
golarki jednorazowe
i makaron z gotowym sosem.

                                                5/6 lutego 2005 r.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Kiedy patrzę na swoje odbicie w szybie,
mam to złudzenie ciągłości.
Mrok, mróz, rośnie noc, za oknem
panorama nielicznych i znajomych świateł.

Świeże worki na śmieci. Umyte naczynia.
Jednym słowem: znowu przyszła zima.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Niestabilny emocjonalnie mężczyzna po trzydziestce

Wiem, że wiersze są dla zakochanych nastolatek,
studentów o wrażliwym głosie i krzywych zębach,
którzy w ten sposób chcą znaleźć przyjaciela.

Wiersze są dobre na zachłanność i na wypróżnienia.
Na wrogość do świata i lęki codzienne.
Na brak śmiałości i na pierwsze pryszcze.

Kiedyś pisałem poezje, czytałem tony wierszy,
dziś wiem, że wszystko wchłania cisza.
Nie zrozumiałem dzięki temu więcej,
choć z uporem godnym większej sprawy
mówiłem z otwartością dość nieprzyzwoitą.

A kobiety...?
A kobiety... idą do łóżka raczej ze zdolnym copywriterem.
Majtki mają niebieskie. I pachną jak zawsze.

Z oddali, więc i delikatnie.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Piętno

No i jestem.
Coraz smutniejszy, coraz bardziej zgarbiony,
po chorobie schoermanna, rzecz jasna.
Nie będzie lepiej. Bacznie więc przyglądam się ludziom,
czy aby w ich oczach nie dostrzegę przypadkiem
wyższości pomieszanej z wstydem.

Kaleka w stopniu umiarkowanym.
Jak aktor, poeta, błazen, ksiądz czy sędzia.

Jeśli spojrzysz w moją stronę, zabiję cię bezgłośnie.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

nie będziemy się kochać.
między nami położył się bóg.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Waham się coraz mniej.

Już wiem, że niełatwo jest siebie oszukać.
Cyniczna to rozpacz. Nie - rozpacz.

Raczej melancholia.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Kiedyś piłem alkohol. Polskim byłem rycerzem.
Wódka w kieliszkach. W szklankach resztki soku.

Ludzie w moim wieku piją coraz więcej.
Ja nie mogę, gdy oni fachowo i bez finezji
ch-lają. Bydlę z nich wyłazi i gapi się na mnie
swoim tępym wzrokiem. Więc ja hyc - w dystans,
w tanią filozofię poranka.

A tu u stóp debila idiotka siadła, czule się tuląc,
choć nie minęło pięć minut, od chwili gdy nazwał ją
pieszczotliwie: starą głupią kurwą.

Trzeba być trzeźwym, aby zapamiętać.

Bydlęcy naród w bydlęcym wagonie.
A w pierwszym same tuczone świnie,
a w drugim osły i aktorzy seriali, a w trzecim
żołnierz, co zlał się w spodnie i stary pedał
ciągnie mu pałę, a w czwartym matka z dzieckiem
o oczach półgłówka, choć już nienawiść w niego
zdążyła korzenie swoje zapuścić. W piątym z dziennika
dziewczyna mocna i dwie spocone manikiurzystki.
A tych wagonów jest ze czterdzieści milionów.

Co im tak w piersiach bije? Alkohol we krwi krąży.
A to Polska właśnie.

[zastanowić się nad pointą!]

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

wstrętny wiersz antyklerykalny

dziś wiem, że poza wyniosłym dziewictwem trzydziestolatki
nie masz w sobie nic interesującego.
twój histeryczny katolicyzm, którego nie wiążesz ze swą nienawiścią
do świata: zbrodniarze, mordercy i ci inni, co mają monopol na prawdę.

Masz wartości, jak grzyby, makaron i pasztet.
Trzymaj je w spodniach, w rajstopach,
w gadkach. Nie męcz się, proszę ze mną w tej bezpłodnej dyskusji
przez Internet, nie będzie z tego nowej "Samotności w sieci",
idź na oazę lub do przymierza rodzin, ale tam - bez rozmnażania -
pewnie też cię nie przyjmą.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

dziewczynka z gniezna
życie twoje to ofiara.
matka jak śmierć - nie patrzy -
ciągnie cię za rękę za sobą.

Bóg - choć nie istnieje - wychyla się
z nieba, podaje ci dłoń
pełną cukierków z anyżkiem.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Piekło. Introdukcja Polska

W połowie życia prawie nieobecny w ciele,
mając przed sobą drogę w jedną stronę
cofnąć się nie mogłem. Łono matki i ziemi-matki
zamknięte były na zawsze.
Widziałem tylko czarnografitowy horyzont,
Nie oddzielony od nieba w jaśniejszym odcieniu
w świetle nierównym gwiazd.
Nocny rytm mgieł i prześwitów w chmurach
oświetlał najbliższe metry, gdy przez nadchodzącą z dala burzę
poganiany, szedłem na spotkanie znanego i nieznanego.
Wiedziałem, że boga nie ma na końcu tej ścieżki
i nie ma wejścia w inny wymiar lub wewnętrzne ja.
Miałem tylko rytm serca, jedną jedyną pewność:
Pa-bam-pa-bam,
pa-bam, pa-bam,
bam, bam...
Widziałem bezmiar klęsk moich i sukcesów pustych,
jak dziedzic  państwa bez granic, stworzonego
tylko przez mój umysł i umysły innych.
Przynależność do narodu pychy i głupoty,
pogardy dla faktów, miłości do siebie, sprawiła,
że dobrze się czułem w tym nieistniejącym kraju.
W lesie, gdzie prócz świateł miasta z prawej w oddali
i prócz drutów elektrycznych, które są wszędzie, nawet
w dzikich ostępach nieistniejącego kraju,
nie było nic prócz tępej siły życia,
grającej swoją nocną melodię: i jeszcze raz,
jeszcze raz, jeszcze raz, czułem swoje ciało,
jak rozkłada się w śmierć. Jak do śmierci się
tuli, gdy każdy oddech płomieniem się zaczyna
i chłodu się kończy bezdechem.
Czy pamiętasz swój pierwszy oddech?
Czy pamiętasz swój pierwszy pocałunek,
pożądanie pierwsze, zmysły zabrane w podróż?
Obce miałem myśli, byłem sobie obcy,
celowo: z dystansem szedłem, z boku patrzyłem,
oddychałem nie dla siebie, oddychałem,
by być surowym sędzią swoim.
Wyruszyłem w tę podróż, by odrzucić
odrzucić tę polską polskość w sobie,
to piekło. Ten naród narodny, ten niewyjściowy
garnitur cech smutnych i śmiesznych,
z którym borykam się od dawna.
Oj... czy. znę wo... lną racz nam...
Miałem ten wstyd bycia Polakiem, jak inni mieli z tego dumę.
Serce mnie bolało od tej flagi i godła, które mi skaczą do gardła,
i bujają się nad głową w snach jakiś potwornych, wykoślawionych.
Od nudy białoczerwonej. Od onanizmu wiecznego,
od podpaski na śniegu. Od śniegu i krwi. Od oczu nabiegłych pijanej nacji.
Ale też nie pijanej całkiem. Gdzie nam w chlaniu do Finów, Rosjan
czy Ukraińców. Nie czułem dumy ze stereotypu, ani odwrotnego stereotypu,
to były fałszywe opozycje. Bez wyjścia.
Konieczność picia spowodowała, że nie brałem udziału w życiu literatów, w ich życiu
Bo mieli siebie, lecz nie mieli całego świata.

W korytarzu bez okien zamknięty.

Szedłem w ciemność coraz gęstszą, w las skłębionych włosów,
w ciemne źródło kobiecości, której nie byłem w stanie
ani się wyrzec, ani wybaczyć. Pragnienia, ulegałem im w perwersyjnej żądzy,
by uciec od stereotypu... Brzydziłem się normalnością, chciałem zadawać
pytania o granice, o kruchość ciała poddanego słowu.
Chciałem znać nie tylko rozkosz, ale też poniżenie.
Chciałem mieć władzę króla i bat rządcy niewolników.
Nie chciałem być figurą. Znakiem męczeństwa.
Męczennicy, których wiel
-biłem. Byli dla mnie szaleńcami i głupcami.
Orgiastycznie poświęcali swe ciała,
nie zawsze do nich należące
Nienawidziłem bredni świętych.
Nie wierzyłem w autentyzm wspólnoty wiernych. Jej
znaki były dla mnie puste.
Zapewne dlatego, że nie wierzyłem w Boga.
Jego jednosylabowa siła mnie nie przekonała.
Imponowała mi Sefer Jecira, a nie skład apostolski, narodowy katechizm
wierzy w zgodę na własny los i na własną pustkę.

Sam wyraz obco-krajowiec jest jak stygmat -stygmatów,
obcy, krajowiec, czyli murzyn-żyd-brudas.

Jeśli nas matka boska nie obroni,
to co się stanie z Polakami?

W świetle nocy, w oczach patrzącego w mrok,
niejasny jest status postaci historycznych i literackich. Które z nich
znaczą więcej, które nie mają znaczenia? Znaczenie przypisz tym,
dla których jesteś twórcą i bogiem.
W tym świecie bez dystansu, gdzie nie można na jednej strunie
zagrać hymnu, bo się zaraz zjawi sto bab bezzębnych pod przywództwem
księdza, który in nomine, wyklnie człowieka na zawsze, i nikt już dłoni
ci nie poda, bo się boi splamić - jak splami się
ksiądz gdzieś w połowie tych guziczków absurdalnych, gdy boga nie ma.
I pochowali papieża i wzruszyli się, gdy Piotruś Adamczyk grał go tym
nieudolnym slangiem warszawskiego chłopca.
Dlatego mówię, że piłem z papieżem, bo i u mnie Piotruś wódkę
pił, choć pewnie tego nie pamięta.
Gdyby choć nierządem stała,
Gdybyśmy w chwale mogli się ogłosić potęgą burdeli tej części Europy.
Gdyby do Agencji Towarzyskich stały kolejki zgłodniałych Szwedów,
Niemców i Francuzów, liczących na miły numerek, w odpowiedniej oprawie światła...
Ale po ulicach wyściełanych wizytówkami agencji
chodzą już ci, którzy dadzą matkom-siostrom-córkom naszym
zarobić na porządne studia.
Byłem zszokowany: jak można wierzyć w boga, skoro boga nie ma?

Wy którzy to czytacie, porzućcie wszelką nadzieję!

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Kępiński dixit

Odkąd mam takie pomarszczone dłonie?
Jak stare pomarańcze, które zapomniane leżą na parapecie
w kuchni.
Kiedy zmieniły się w plątaninę bruzd?
Co oznaczają te fioletowe żyłki,
których tu nie było?

Antoni Kępiński napisał, że studium dłoni jest
czasem trudniejsze niż sztuka portretu.

Nie umiem rysować, dlatego muszę pisać:
paznokcie, skóra, żyły, ścięgna, włoski
i niewidoczne, lecz wyobrażalne, kości.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Cykl: Niewiersze
Niewiersz 1. Piękno

Pornos. Facet wali babę na jachcie.
Baba jęczy, wije się, drze w niebo-
głosy. Trzęsie nią. Facet spocony xy
pakuje w nią wielką lagę, rusza się
jakby przerzucał niewidzialny wę-
giel. Wszystko to odbywa się w nie-
wygodnej i absurdalnej pozycji. xx

Cięcie.

Facet spuszcza się jej na cycki.
Trwa to czas jakiś.
Sperma ciągnie się jak guma do żucia.
Ona wije się dalej.
Po chwili przestaje, zadowolona.

Przejście do następnej sceny.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Niewiersz 2. Ciało

Nie mogę się wypróżnić.
Międlę brzuch. Uciskam.
Podcieram się wreszcie, zrezygnowany.
Wstaję. Wodę spuszczam.
A tu nadal ciężko w brzuchu.
Siadam znowu.
Wstaję. I znowu to samo

 

tność.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Epidaurus. Grecki folder, zdjęcie nr 8

W pełnym słońcu, w lecie jak piec huty,
chodziłem wśród kamieni, które czas
rozsypał przeciw żywym ludziom.

Pomyślałem - ludzie nie lubią nieporządku,
nie tylko śmierci. Dlatego przywracają kamieniom układ:
kierunki, odległości.

Życie? W pełnym słońcu robiłem zdjęcia, bo
szukałem milczenia. Zasłaniałem sobie usta
aparatem fotograficznym. Chciałem być sam.

                       

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

wysoka dziewczyna nie chce moich pocałunków.
pragnę jej oczu zdziwionych,
ust niewinnych,
ramion jak skrzydła,
piersi słodkoskromnych,
płaskiego brzuch
i nóg długich,
długich.
Wysoka dziewczyna nie chce moich dłoni,
nie ujmę jej twarzy w ręce.
wysoka dziewczyna nie chce mojego członka,
nie wejdę w nią w chwili świętej,
nie dotknę łona opuszkami palców.

Siebie w niej nie odnajdę.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

poezja. cnzjasowjiada,pofs fmir mismcuirmcae[,

odwróciłem twarz do ściany i zapłakałem gwałtownie, przez chwilę. tak umarła we mnie babcia.
jej ciepłe ciało stygło w dużym pokoju. po pół godzinie, wizycie lekarza, przyszli dwaj czyściciele
o potwornych twarzach, którzy zapakowali ją do czarnego worka

i wynieśli.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Cenię pogardę dla świata,

nawet jeśli wydaje ci się tępa i okrutna.
Mikrokropki na szybach. Obraz świata stał się zamazany.

Co to ma wspólnego z pogardą?
Moja pogarda też jest łagodna.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Jeśli śmierć jest wyzwoleniem - chrząknij dwa razy -

powiedziałem wczoraj na cmentarzu, patrząc na trumnę babci. 
Rozumiałaś wszystko, więc i to zrozumiesz, choć fakt,
że byłem wykładowcą, wydawał ci się niejasny
(czego może uczyć człowiek, który nie ma żony i dzieci,
nie handluje i nie grzebie się w świętej ziemi).
Masz rację, jestem pasożytem.
Efemerydą rozwiniętej cywilizacji.
Błędem w biegu pór roku.

Dlatego żyję, babciu, nie roszcząc sobie praw.
Nie powinno cię to dziwić, skoro sama żyłaś na skraju miasta
- które znałaś tylko punktowo: droga do urzędu, do cechu,
do hurtowni.

O boże nieistniejących pocieszeń,
spójrz na nieistniejace moje życie,
zlituj się nad jej duszą świętą,
nad jej niedoskonałą duszą,
doskonałym sercem.

 

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

takinie. miejsce

na łące pod lasem,
na skraju tak i nie,
wykopano grób.
Ostre ściany łopatą uczyniono.
Darń, trawę na bok
odłożono, na ziemi kopczyk
niespójny. tłusty.

Tłusto tu ziemia rodzi.
Człowiek po cichu umiera.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Ziemia tłusto rodzi.
Człowiek umiera.
Kamienie w pryzmę
uniżenie kładą.
Dziesięcioleciami w warstwy.
Lipiec i sierp...
Dwa miesiące cieleśnie
wypełnione życiem,
wchodzę biodrami, udami, brzuchem,
potem klatką piersiową w łąkę.

Ptaki, owady. O nich nie wspomniałem.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Po co zaglądać w piekło takie,
którego żadna trasa nie przecina,
gdzie zejść nie można niżej,
bo żaden krąg nie jest
niżej położony.

Już nie spadamy - poziomo - już dno
wypycha nas w górę i w górę,
kurczy się przestrzeń,
gdzie można konać, tonąć,
jak rozbitek na tratwie
leżymy
twarzą zwróceni w stronę słońca,
które przebija się przez szklaną taflę
dachu piekła,
a ono jest jak wiadomo
tylko wielkim reflektorem
naszych wnętrz.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Liberalny kapitalizm w Polsce
                                                            Różewiczowi

Kto uwierzy, że ten sam ból i przerażenie
można odczuwać sześćdziesiąt lat
po.

Patrzę na rozpad: zamiast jest hałas, jarmark, cyrk, targ-
owisko. Wszystko na sprzedaż, całość do kupienia.

TELEWIZJA JEST NASZĄ SKÓRĄ.

Czy już urodził się ten, kto będzie wiedział,
jak wykupić tę przestrzeń między mną a tobą,
by zrobić z niej co zechce:
billboard, papierową chorągiewkę, wzór na t-shircie?

           

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

kobieta

ona wierzy, że jest z Wenus,
ona wie, ile trwa cosmoorgazm,
ona kupiła ten zestaw:
spodnie do kolan i wysokie buty.
Ona pracuje co dzień.
Wieczorem wychodzi.
Ona piersi kremuje i uda.

I boi się bardziej starości
niż śmierci.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Kolęda (2006)

Chrystus narodzony, dwa tygodnie opierdalałem się na to konto.
Z tej okazji
najadłem się śledzi z tradycyjną sałatką z kukurydzy,
najadłem się sernika z rodzynkami,
najadłem się wstydu, śmiechu i nudy.
najadłem się chleba.

Promocji nie zauważyłem.
Oferty nie przyjąłem.
Kredytu nie wziąłem.
Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.

 

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

***

Jaką granicę postawisz mojej swobodzie?
Poza sobą. Kiedy siebie postawisz siebie nade mną?
Przeze mnie. I czy ma mnie to przekonać?

Czy mam przekonać ciebie?

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Nie mam już dla ciebie miejsca
(jeden dwa trzy)
Nie mam już dla ciebie przestrzeni,
już nie mieścisz mi się w głowie.
Nie mam już dla ciebie czasu,
w pamięci rozpadasz się
w proch i w rytm.
Dziś do ciebie przyjść nie mogę.
(dziś jutro pojutrze)
Nawet przed i po śmierci.
Nawet na pogrzeb, nawet na twój głupi pogrzeb,
nawet na swój pogrzeb.
Niech cię już nie widzę,
nie słyszę, nie dotykam.
Nie mam dla ciebie dobrego słowa,
Nie mam dla ciebie wina w kieliszku,
bo nie ma kieliszków.
(Wytłukły się, rozpadło się szkło)
Odpadły listwy. I nikt ich nie przyklei.
Spadł kalendarz. Popękały kafelki.
Nie ma dla ciebie żadnej roboty. Naprawy, Do pracy.
Pieprzę twoje zabobony.
Mam je tu głęboko, pod czaszką.
Wszystkie durne przesądy. Martwe.
Nie uwierzę już w nic, w ten co tydzień
goniony rytuał. Osiemnasta za dziesięć.
NIE MA WE MNIE CIEBIE.
Skończyło się. Rano i wieczór.
Twoje voodoo.
Tak byliśmy różni i tak różni pozostaniemy.
Nie umiałaś się różnić.
Nic nie umiałaś.
Tyle miesięcy, dni, godzin.
Zakurzonych. Martwych. Pustych.

Nic nie ma.
Nic ma nic.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

małostkowe bydlę - we mnie -
się odzywa. jak postać z drugiej strony lustra
wychodzi do ludzi.
czynić zło.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

garbaci. wzgardzeni w dzień.
porzuceni nocą.
Bracia moi,
moje siostry.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

popo-wietrze.

jeśli znajdę powód,
by pożyć jeszcze dzień,
jeśli wezmę się w garść
w słowie,
w rozmowie,
w tobie,
w rytmie, rymie, rysie na ścianie.
Czy będzie dla mnie jeszcze drugi oddech,
Czas na gorzki smak liścia,
na krwi pulsowanie,
na nowy początek i pierwszy koniec.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

ten stary motyw

Ten stary motyw - wyzwolenie starości przez mądrość.
Widzę moich bliskich jak zapadają się w lata,
po pas, po szyję. Zgorzkniali, zawiedzeni sobą, niemądrzy.
Między nami pustka.

Dzieci odchodzą w dorosłość dalej i dalej.
Jak bardzo muszą tęsknić.
Tęsknią rodzice za ruchem naiwnym,
śmiechem głośnym, głodem.
Gdy zbawienia nie ma.
Pozostaje pamięć: minuta, sekunda, oka
mgnienie.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Ich królestwo

Z rękami w kieszeniach dresów
stają panowie tej krainy.
Bohaterowie codzienności.
Musisz uwierzyć w ich słomiane dzieci,
kobiety tłustowłose, blondibóstwa,
lub wychudzone przez gruźlicę,
brunetki w białych koronkach,
z których lumpendumę
wywiał speed, wiatr i chłód,
a oni mieli ciężki dzień na siłowni
i preparaty na przyrost masy
mięśniowej brali. Przypisani do swoich
nieswoich samochodów.
Ciasnych mieszkań w osiedlowych
blokach i drużyny piłkarskiej.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Chelsea Phisic Garden

Trzysta trzydzieści jeden lat sadzenia i pielęgnowania
kwiatów, krzewów i roślin. Przywiezionych z całego świata.
Niewielki ogród skwapliwie schowany za wysokim murem nad brzegiem Tamizy.
Kilka szklarni, niewątpliwie późniejszych niż życie, miasto i świat,
kilka staruszek chylących się do ziemi, do niej podobnych i pięknych nad wyraz.
Przechadzałem się po ścieżkach elegantkach i jedyną bezbłędnie rozpoznaną rośliną
był chwast, który w dzieciństwie służył mi za miecz, szpadę i kostur wędrowny.

Można to różnie interpretować, sam jednak dochodzę do wniosku,
że mój wkład w życie - pojmowane jako całość - wydaje się wątpliwy.
(wrzesień 2004)

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *
po jej odejściu zostaje gruz
w płucach w pamięci
i nic by myśli odegnać skundlone.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Powrót do pisania (5 lat przerwy)

1.
znowu wieczór zmienia się w wiersz.

2.
litery to mój płaszcz,
szalik i wygodne buty.

3.
zima rozpływa się w chłodnym cieple,
parę kresek nad stopniem zero
zimy, tekstu, który zawsze chciałem stworzyć.

4.
wieczór już dawno zamienił się w noc,
deszcz skropił szyby mglistą śliną,
na ścianie ślad się ujawnił -
ściek dawno zapomniany.

5.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Chciałbym być tym, kim chciałbym być.
Od zamkniętych już odejść drzwi.
Wyraźny rytm wybijać - krok po kroku.

Równy mieć oddech, czujny słuch,
otwarte oczy i nade wszystko - czuły dotyk.

Rozróżnić czerń, szarość, biel.
I tam, gdzie słońce kończy bieg,
Z nim razem pogrążyć się w mroku.

                                                            Londyn, Brixton, 26. 09. 2004 r.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

18 lat przemian

bogate dzieciaki śmieją się z biednych.
Bieda jest śmieszna. Nikt już nie uczy
wstydu. Mnie uczył ojciec na rumuńskiej
prowincji, gdy dostałem lanie za pogardę dla
cygańskiego dziecka, choć to był tylko lęk.
Nie ma już nawet śladu mitu. Nie pojmą
rozpaczy głodu, ze wzgardą opisują
w Internecie twarze prostych dziewczyn
w białych kozaczkach, płacząc ze śmiechu.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Świętość imaginowana.
Tryptyk końca miłości.

I.
bóg wyznaczył jej drogę.
Nie mogła pokochać.
Jej suche łono
nigdy nie wypełniło się
męskim nasieniem.
W tej dumie tkwi
smutny kawałek moralności,
który nigdy siebie się nie bał.
Bał się zakonu/boga.

II.
dłonie madonny z średniowiecznego
błogosławieństwa.
Zrobiły się ciepłe na chwilę, gdy całowałem jej piersi.
Gdy cały płomieniem się stałem.

III.
Widziałem moment,
gdy spopielił się jej wzrok,
gdy twarz skierowała w ciemność.
W jej oczach zgasło życie.
Dowiedziałem się jak zimne jest piekło.
Milczała. To koniec? Spytałem.
Spytałem

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Ostatni przyjaciel pustki

Pomyśl, kto to wszystko zapisze.
Mylne nasze wzruszenia, przedmioty bliskie i dalekie.
Kto sprawi, że wrócę, by dłonie złożyć do snu
na twoich napiętych ramionach.

Nie używam wyrazów świętość, mądrość, dusza.
Nie używam alkoholu.
Nie używam siły, bo nie mam siły jej używać.

Ktoś przygotowuje kolację, na którą zaproszony, nie pójdę.
Ktoś kręci młynek żarliwych modlitw o szczęście.
Ktoś wie, jak to wszystko wyjaśnić i nie powie nikomu.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

bracie, umieram tu, na mojej prowincji,
wśród blokówludzispraw
pustosamotny, pustopusty.

i takijestem wątpliwy,
na dłonie patrzęwidzę, jak się starzeją,
szczuplejszemniejsze.

zjembudyń, gorący ma być koniecznie,
boniezdrowy. muszę się ratować.
bez siebiemnie nie będzie.
jabezemnie nie istnieje.

więc pozostanie tylko
jasnoszary uśmiech na zdjęciu, nicwięcej,

a śmierć...
(miejmynadzieję
że śmierćjest puchatym bałwankiem,
który stopnieje wmarcu nim zakwitnąkwiaty).

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Szanowny Panie Boże,

[pisze poeta:]

.zakładając, że zdechnę
w wieku lat mniej więcej sześćdziesięciu
(jako szacowny garbus o przepalonym sercu),
zostało mi jakieś trzydzieści lat,
w tym dziesięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt siedem dni
(zakładając, że w tym czasie odbędzie się siedem przestępnych lat, siedem wspaniałych dwudziestodziewięciodniowych lutych),
na co zmarnuję dwieście sześćdziesiąt dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiąt osiem godzin, owe piętnaście milionów siedemset osiemdziesiąt tysięcy osiemdziesiąt minut
...i prawie miliard, bo dziewięćset czterdzieści sześć milionów sześćset osiemdziesiąt cztery tysiące osiemset sekund. Lub mniej.

na górę... na dół... na początek...

 

 

wiersz nasenny (zimowy)

tańczące zmysły, eklektyczne sklepy,
zbyt długo nie mogę zasnąć
po-raz-nie-wiem-który-w-tym-roku,
neony w barwie błota, z okna widziane.
przychodzą coraz częściej martwe sezony nocy
i męczy gonitwa myśli.
już nie mogę.

już nie mogę.
się rozpada, gdy tylko nie schwycę za pysk,
gdy nie zakrywam twarzy.
Więc piszę po ciemku. Tak jest łatwiej.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

bezsenność

śnieg spadł i wylazło wszystko,
bloki sterczą za oknem odciętą szarością,
ulica świeci nie swoim światłem i nie ma nieba więcej
niż było.

chciałbym to wszystko przewietrzyć.
napowietrzyć to wszystko od nowa.
błoniaste wyrwać milczenie,
narośle godzin i minut.
to nie kłuje, nie piecze, nie boli,
nie ma prostej, znaczącej struktury,
to narasta mdłościami, cierpkim smakiem w ustach,
i jak oddech nieświeży faluje.

na górę... na dół... na początek...

 

 

cogito o pracy i radości, jaką przynosi

(jako że ostatnio zarobiłem trochę pieniędzy, postanowiłem założyć sobie fundusz emerytalny.
nie wiem jeszcze co prawda, jak i gdzie, ale decyzja już zapadła).

To są zupełnie inne czasy,
Innych dotyczą autobusów
I ulic.
Inne jest to, co jest
I inne jest to, co było.

Powiedzmy, że sobie nie radzę,
Że konformizm wyuczony w dzieciństwie
Nie pasuje do mojej współczesności.

Mój bohater jest nieudolny Nie dlatego, że uważa się za outsidera, Lecz dlatego, że jego lęk przed rzeczywistością, Nie daje się racjonalnie pogodzić ze społecznością, Która przez podziw, Mogłaby mu zapewnić gratyfikację W postaci akceptacji siebie samego.

Nie ma żadnej odwagi, etosu, większej sprawy,
pana boga nie ma, nie ma żadnej ostateczności,
Choć zdaniem innych zawsze istnieje alternatywa.

(oczywiście zawsze istnieje alternatywa. mógłbym przeznaczyć zarobioną sumę na kupno jednostek funduszu inwestycyjnego, co prawda wtedy nici z dodatkowej emerytury, ale za to
w-krótkim-czasie-niezły-zysk).

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Sześć stron do napisania. Prolegomena do recenzji

sześć stron do napisania:
jedna strona wstępu,
jedna strona początku,
jedna strona zakończenia,
jedna strona początku,
jedna strona zakończenia,
jedna strona zakończenia;

na górę... na dół... na początek...

 

 

tekst dla ***

no i umarłem, metaforycznie oczywiście.
połowa września dwutysięcznego roku. w warszawie
jest syf-pogoda w tym mieście, gdzie zawsze jest syf-pogoda.
jest cicho, klawiatura wibruje pod palcami
i tekst jawi się na ekranie komputera w dotychczasowej postaci.
.
Żeby myśleć, patrzę w bok, kawałek dalej jeszcze, patrzę i widzę.
Wszystko naraz.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

gdyby wszystko
miało się dobrze skończyć,
gdyby poranki
jak nowonarodzone dzieci,
śliskie od krwi i płynu owodniowego były,
gdyby ostatni moment
ratował przed nieuniknionym końcem,
gdyby ulice
biegły zawsze ku świątyniom pełnym boga,
gdyby głos,
który mówi: witaj, żegnaj,
odnawiał jak muzyka sfer

nie byłoby
tego co jest
nie byłoby tego
co jest
nie byłoby tego co
jest

 

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

jestem jak skała,

uderzony kruszeję, rozpadam się w palcach,

jestem jak stal,

rdza wdziera się w zakamarki i rozsadza skórę,

jestem jak drzewo,

spuchnięty, w środku próchnopylny,

jestem jak morze,

zawsze zakończony brzegiem, granicą nad.

wszystko jest tylko kwestią czasu, który tworzy ze mnie
następną (kolejną, nową) figurę odwiecznego trwania -
obraz na ścianie, ścianę i ślady dłoni na niej.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Tanatomorfoza

Naga kobieta płacze przez sen.
Jej ciało, rozrzucone po pościeli
jak po upadku z ostatniego piętra,
nierealne.
Palić papierosa i patrzeć, jak się starzeje.
Kaszle. Spada z boku na bok.
Pić herbatę w duszną letnią noc
i patrzeć, jak umiera.

Teraz wystarczy wyjść z domu w ciemność.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *
śmietnik w głowie (nic dziwnego, że łysieję),
spoceni i obrzydliwi LUDZIE.
Ja jak człowiek między ludźmi,
zarysowana humanistyczna perspektywa.
Ja jak pies między psami,
Ja jak kamień między kamieniami.
Oddajmy sprawiedliwość światu.
Nic z tego nie wychodzi.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Spać można w każdej chwili,
Raczkować przez sny, chybotać biodrami, kluczyć;
A zwłaszcza koszmary, gęste trupy snów,
We wszystkie kierunki rozdarte.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Ratuję swoją duszę,
kawałek mięsa pulsujący pod czaszką.
Wysyłam sygnał rozpaczy -
obiega mózg w rytmie obcym, nie do uchwycenia.
- więc nie ma z
bawienia?

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

brak mi ciebie
jak deszczu
brak mi ciebie
jak snu
brak mi ciebie
nie chcę
nie umiem
brak mi ciebie
jak powodzenia w życiowych niepowodzeniach
brak mi.

Nie udało ci się
Zniknąć ciebie ze mnie.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

 

 

POINTA: Czy zawsze tak być musi, że jest tak, jak być nie powinno?

na górę... na dół... na początek...

 

 

P O M I O T N I K

21 sierpnia 1998 r.
...kiedyś trzeba zacząć, ale chyba nie dziś, jest za gorąco.
Warszawa dopala się w ostrym wakacyjnym słońcu. Trzeba znaleźć odpowiednią formułę dla ujarzmienia pamięci. Na razie - za wcześnie.
Tematy: samotność, lenistwo, kobiety i miłości, nagość, czynności mechaniczne, praca, choroba, uczelnia, przyjaciele.
Fałsze dopuszczalne. Trzeba się nastroić odpowiednio. Niczego nie zakładać, niczego nie odrzucać. Trzeba dać sobie powód do myślenia.

23 sierpnia 1998 r.
Zdecydowanie trzeba rzucić palenie. Kiedy słyszę kaszel ojca, robi mi się niedobrze. (Zapalam papierosa). Z początku wydaje się, że usiłuje przepchnąć przez gardło olbrzymią mokrą szmatę, która uwięzła mu w gardle. Kiedy kolejne próby nie dają rezultatu i mam wrażenie, że się udusi - zawsze niespodziewanie - szmata wypada mu z ust, co można rozpoznać po radosnym i triumfalnym chrząknięciu, kończącym atak.
Właściwie przestałem pić alkohol, o co mają do mnie pretensje M., J. i Hr. Bo jak tu wylewać żale na żony, narzeczone, kochanki, kiedy słuchacz jest nieustająco trzeźwy. Szkoda, zapominają, że nie ma gorszej traumy niż ojciec alkoholik. Mam ojca alkoholika - mówię z lubością. Lubię się podrażnić ze sobą.

Właściwie miałem napisać wiersz o tym, że jestem chory, samotny i smutny, ale chyba mi się nie chce.

25 sierpnia 1998 r.
Dzisiaj zamierzam wreszcie napisać "wiersz na chorobowym".

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Ówdzie chodziłem bez powodu, a teraz czynności tej nie wykonuję. Nie mam nastroju.
O skończonym przyzwyczajeniu może nie warto by było, gdyby nie to,
że zamiast włóczyć się po tłustomiejskich ścieżkach,
siedzę w półmoim domu i z utęsknieniem łypię za okno.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Zysk i strata

- Po oglądaniu pornosów robię się melancholijny - powiedział.

Trudno było mu nie wierzyć, skoro zawsze potem siadał przed oknem i
długo patrzył na padający śnieg, deszcz, zachodzące słońce
- z wyboru pór roku.

A ty co robisz po oglądaniu pornosów?

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Listopad się skończył

początek, początek, początek,
początek, początek, początek,
początek, początek.

opis, opis, opis, opis, opis, opis,
opis, opis, opis, opis, opis, opis.
opis, opis, opis, opis, opis, opis,
opis, opis, opis, opis, opis, opis.
Przygotowanie pointy, opis,
opis, opis, opis, opis, opis, opis.
opis, opis, opis, opis, opis, opis.
opis, opis, opis, opis, opis, opis,
opis, opis, opis, opis, opis, opis.

 

Pointa, pointa, pointa, pointa.
Pointa.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Gdyby nie liczyć 266 dni, to podróż trwa 27 x 365 (+7 dwudziestych dziewiątych lutych, już siedem?)

Pada śnieg i robi ze mnie esy-floresy na szybach.
I nie jestem tym, kim byłem. Zimę we krwi czuję.
Pływa, skacze, tańczy.
Śnieg. Śnig. Śni. Śn. Ś. .

Przed pierwszą literę wyskoczyć. Cofnąć się do czasów sprzed narodzenia kropki.
Posłuchać, jak ludzie mówią do siebie, bez liter.
Nie rozumiałem, ale słyszałem więcej.
...tyle lat.
TYLELAT. Ty, lelat. Lly Tate. Ta telly. Ltaelty
To musi się skończyć komentarzem:
W śniegu zakochałem się po raz pierwszy w pierwszą zimę.
Litery lubię.
_________________________
Ty i te twoje litery, powie ktoś.
Ja i moje litery, powiem.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Napisałem przez ostatnią godzinę 140 wersów
Tylko po to, żeby uświadomić sobie,
Że w szpitalu krwi przestraszyłem się krwi babci .

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Gobustan
                                 Dla Gamida

Po kolejnej podróży pozostaje ból -
powrót.
Wrócę do siebie, kiedy będę gotów - krzyczę do siebie.
Na razie jestem w kurzu.
Poza sobą. Tam.
Został i tkwi we mnie ślad,
wypalony przez to samo i inne słońce,
Jestem tam teraz, kiedy zamknę oczy,
w ziemi ognia, na progu pustyni.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

żółte zęby w uśmiechu, zarost uparcie wschodzący bez pór roku,
banalna muzyka niby-inspirowana Tarotem
- ile już lat się nie modlę ? -
człowiek do wynajęcia, pusta skorupa na cudze myśli.
oto moje życie: zdobywanie wiedzy, kobiet i kobiet-przyjaciół,
bez zachowania odpowiedniej kolejności.
czego się dowiem, patrząc w oczy dziewczyny,
które zakochuje się we mnie,
gdy zbyt długo patrzę w jej oczy? -
niechybnie głupio robi.
lecz kto potrafi ominąć tych parę słów w parku wypitych,
i lato, gdy pokazuje swą zieloną mordę,
i deszcz, który pada przez chwilę,
i drżenie, gdy chłodny wiatr drażni skórę.
zamiast korzystać z nadarzającej się okazji,
myślę o naturze rzeczy.
zamiast wykorzystywać nadarzającą się istotę
o ciepło pachnącej skórze, myślę o sobie.
bo skąd ta pewność, mój drogi,
że czas i przestrzeń płyną na pewno w tym samym kierunku?

to wszystko dzieje się, niby przypadkiem,
lecz zbyt gładko, by wierzyć, że mogło być inaczej.
przez przypadek się spotykamy?
przez przypadek siedzimy zbyt blisko?
przez przypadek uparcie na ciebie patrzę?
przez przypadek mówimy o niczym?

te związki są niebezpieczne,
co bawi bardziej mnie niż ją.
romans. tyle monotonnych godzin.
parki, ławki, papierosy,
zapalniczki, w których kończy się gaz.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Gender studies. Wiersz się rozpadł

Nie podniecają mnie młodzieńcy w złotych samochodach, choć na Wulgarne Kobiety patrzę
z rozrzewnieniem równym temu, które czuli Szlachetni Bohaterowie tacy, jak Rudolf Gerolstein.
Dobry książę  - jak twierdzi Eco - pierwszy superman literatury światowej.
Więc, nie podniecają mnie złoci młodzieńcy, czego nie mogę powiedzieć o długonogich blondynkach, które mają przecież swój urok, gdy klasycznych proporcji ich twarzy nie niszczy żadna myśl.
[Wiersz przedstawia typowe kompleksy współczesnego mężczyzny, zapatrzonego w siebie egotyka o wyraźnym kompleksie].
Blondynki wzbudzają moją czułość.
[Patriarchalnie uwarunkowana perspektywa, z której autor ocenia kobiety, jako bezduszne maszyny mające zaspokajać jego samcze zdewiowane pragnienia, wyraźnie wskazuje na nierozwiązany kompleks Edypa].
Właściwie w ogóle kobiety wzbudzają moją czułość.
[Autor nie potrafi postrzegać kobiet inaczej niż jako przedmioty służące zaspokojeniu jego konkwistadorskich ciągot].
[...]
Półkoniec.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Rozważania o czasie. Wiersz śmieciarski (śmietnikowy, śmieciarza, wiersz-śmietnik)

Zrób sobie przerwę. Czas robi swoje. Czas, ot pieniądz. Czas na nas. Czas pogardy. Na czas. Za jakichś czas. Po czasie. Czas dla przedsiębiorczych. Do czasu. Czas apokalipsy. Popieprzony czas. Sczas? Nie, nie szczam. Czas kultury. Czasoprzestrzeń. Czas na EB. Czas teraźniejszy przeszły. Czas przyszły przeszły. Czas teraźniejszy przyszły. Ostatni czas. Czasowa niepoczytalność. Czas przejścia. Czas przyjścia. W poszukiwaniu straconego czasu. Czas liniowy. Czas cykliczny. Czasownik. Czastko. Czastkarnia. Do tych - czas. Ciężkie czasy. Czas zarazy. Niedoczas. Podczas. Czas. Nadczas. Starszy czas. Starszy czas sztabowy. Krótki czas. Wczas. W czasie. O, czasy. Czasie ów. Natenczas chwycił. Strata czasu. Czas leczy rany. Wolny czas. Ma mnóstwo czasu. Spędzić czas. Przedwczesny czas porodu. Bycie na czasie. Dla zabicia czasu. Odpowiedni czas. Czas wyjeżdżać. Nadszedł czas. Od jakiegoś czasu. W swoim czasie. Swego czasu. W międzyczasie. Od czasu do czasu. W czasie pokoju. Czasy się zmieniły. Znak czasu. Zmierzyć czas. Polepszyć swój czas. Uzyskać najlepszy czas. Czas słoneczny i czas atomowy. Jednostka czasu. Mierzyć czas. Czas naświetlania. Brzydki czas. Czasy proste. Czasówka. Czas, czas, czas... Wywczas. Wówczas. Czas nagli. Czas pożera rzeczy. Czasie, naprzód. Czas ogórkowy. Czas pracuje dla nas. Czas wyszedł z orbit. Szkoda czasu i atłasu. Wszystkie rzeczy mają swój czas. Ząb czasu. Czasem śmierdzi. Czasowość. Doczesny. Tymczasem. Tymczasowy. Czastuszki. Czasami. Czas-ami. Czaszka. Z czasów ostatnich Jagiellonów. Na nieludzkim czasie. Facet był na czasie, kompletnie pijany. Nie czas żyłować róż, gdy płoną policzki. Czas c'est moi. Poczask. Czas-czasek-czasuś-czaseczek-czasunio-czasik-czasełek-czasik-czasusłek-czascio. Co za czasy! Wehikuł czasu. Ciapczas. Sacz. Scza. Zasc. Csaz. Ascz. Aczs. Czsa. Scaz. Aszc. Czas. Mam czas. Czas mam. Czas przełomu. W czasie rewolucji. Maczasz. Streszczasz. Puszczasz, etc.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Powrót barbarzyńców

Każdy dzień. Wszystko od rana do nocy. W upale.
Chodzenie w bieliźnie. W skarpetkach z kurzu.
Myślenie o sobie. Bez wielkiej koncentracji.
Mgła na mózgu, przed oczami -
ból oczu.

Nawiązałem kontakt z nierozumnym w sobie.
Przez wyuczone zachowania,
przez mamrotane słowa, przez system,
Brudne źródło bije. Poza powyższym. Obok. Obłok.
Nic przyjemnego. Nic wielkiego.
Nie do zrozumienia. Poza rozumem.
Żywe jak ja.
I obce jak ja.
Jak długo

Tyle miesięcy w miesieniu, umęczeniu, w nicu,
Rozmontować mieszkanie i złożyć na nowo.
Taki był plan. Więc teraz myślę,
że przydałoby mi się malowanie, poprawianie, szlifowanie.
A nie jak dziś: przed telewizorem jestem-w.

Radia słuchałem, jak się dyskutują,
Jak się przekonują,
A ja nie mam zdania.
Bo nie ma zdań.

W pogoni za konkretem,
Obłapiam żywych i umarłych,
Jakby to oni mieli wiedzieć,
Co się wydarzy. 

Choć niby pani w szkole uczyła, że trzeba się zgodzić:
Za Niemcami czy przeciw
I co zrobi Willi z Soerensenem?
I kto jest uczciwszy (kto jest uczciwszy?).
I czy są dobrzy Niemcy?
A może spokojniej:
Pan bóg nas kocha i nie ma obawy,
Że złe przyjdzie i mordę mi wyżre.

Już tysiąc spraw, których nie przemyślę,
Zbliżyć się trudno i wejrzeć.
Cicho, cicho. Niewątpliwie nieważne.
Trzeba te rany nieść przez miesiące straceń
W niepamięć.
Modląc się do wnętrza, by nie wróciły.

A dziś sobie myślę, jak się miewasz, mój miły,
Odpowiem bez ogródek: ja już nie mam siły.
Sierpniowa noc jest zimna,
Palce mi drętwieją,
Ziemia jakaś inna,
Ludzie znów się schleją.

To już nie jest poezja, to już jest proza,
Jestem za stary na szczerość i boli mnie
Brzuch.

Tyle miesięcy w rozpamiętywaniu
Tyle miesięcy w

Kochani, kochani,
Jesteśmy w samym centrum świata.
Wydarzeń. Pilnuję planu, niech się wreszcie dokona.
Postanowiłem, więc zrobię.

Urwę słowa, choć jedną literę zabiorę.
Skrócę gadanie.
Toporne

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Mrużenie przemęczonych oczu

Gdzie pójdziemy biedni wędrowcy

po odrobinę ciepła i drobinę

ś w i a t ł a ?

Kto nam przyniesie trochę ciszy i chwilę milczenia?

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

M. i m.

Jutro dzień się przewali w dygocie,
Jutro nam na głowy się zwali.
Miasto wymiele z nas cały spokój.
W obrotach całe, w skowycie.

Dlatego zdania są krótkie i urywane.
I każde słowo dociera zmienione.
I mówię do ciebie, ciszej i ciszej
W nadziei, że nikt nie usłyszy.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

jechać tam -
umrzeć na końcu świata,
po to, żeby nie żyć?
nie umiem, nie chcę,
muszę jednak tutaj,

wyprawię sobie pogrzeb,
zapłacę każdemu żałobnikowi
lśniącym od nowości mieszkiem,
wziętym prosto z wielkiego banku,

niech niedzielę zmarnują,
bo mają mnie pochować w niedzielę,
niech przynajmniej tego dnia
mają co do mnie dylemat,
czy w święty dzień
można czcić
bezbożną kreaturę.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

ja - z wielką literą "S" na piersi
lecę sobie w górę i spadam w dół,
dłonie jak szpony rozcapierzam
i chwytam zdobycz złoczyńczą

(Ile jest we mnie masowego popaplywanie
z ekranu? Ile we mnie miłości z komedii
romantycznej? Czułostkowość sentymentalna - otwieram okno
na zatokę i w oddali migoce samotny, biały żagiel.)

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

rozwijam trudną sztukę dożywania
dni bladych jak wyblakłe zdjęcia,
w podwórku zamiast trawy
żywy pył wciska się w oczy -
także dzieciom, które z radosnym wyciem
terroryzują ptaki, drzewa
i asfalt na równi.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Wżyty w upal

W duszny wieczór jak dziś płynę
w smole własnego ciała,
gdy zwykły gest staje się pracą.
Jak komar, który jeszcze leci, niezauważony. Jestem.
Upałem upakowany w siebie
jak owoc pęczniejący wiśni.
W krwawym miąższu twardej pestki
sedno. Który.
W mroku bez chłodu. W wieczorze
bez tchnienia, jak dziś,
gdy człowiek nie istnieje, lecz dożywa dnia
w sobie zwierzęcym. Jestem.

                                                24/25 lipca 2006

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *
                                                Jarkowi K.

Nie wierzący w..., na kruchych krzesłach przesiadywania,
W przestrzeni mruczenia ode mnie do ciebie.
Od ciebie do mnie. Wyglądamy podobnie,

choć ty masz brwi jaśniejsze i większe dłonie.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Elfride Jelinek. Analiza

Komu wyda się oczywisty, ten świat, ta rozpacz, to brzmienie,
Może przestać się dziwić. Mój język wymyka się z domu o zmierzchu
i wędruje w ciemnościach. Szuka miejsc dzikich i uparcie milczących,
choć nade mną czai się śmiech nad niemożliwym do istnienia sensem.
Kto jest wystawiony na pogardę - wędruje. Musi porzucić dom swój,
pierwszy i jedyny. I znaleźć miejsce swoje, i oswoić je, i zmusić do rozmowy.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Miasto przygnębienia

miasto przygnębia kolorem nieba,
nawet gdy jest niewidoczne, w dole.
w górze miękkie fiolety chmur,
podświetlone od spodu, jak na scenie.

myśli stały się obłokami i pędzą z wiatrem,
każda minuta niepodobna do poprzedniej,
wraca pamięć minionych dni,
zadumanych w pięknie,

szukam spokoju w kołysaniu wiatru,
w patrzeniu w niebo,
mokre liście są ciężkie od deszczu,
mokre szyby przesłonięte kroplami.

jeden z tych dni. ten jeden dzień.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * * 

Na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Nowego Światu
robotnicy wydłubali w ziemi wielką dziurę,
stoją w niej w słuchawkach na uszach
i hełmach na głowach.
Pracują niespiesznie z cudowną nonszalancją,
której naśladować nie umiem.
W szparze blaszanego płotu widzę spoconego grubasa,
który ręką daje znak, krzyczy coś, czego zrozumieć nie umiem,
i prądnica, której nie widać, zaczyna monotonnie burczeć.

Na tyle starczyło mi czasu. Czerwone światło zgasło, zapaliło się zielone:
przyszedł czas, żeby odejść z tego miejsca.
Chwilę później stałem na przystanku, czekając na autobus.
Myślałem, czy zza tej kurtyny, srebrnego płotu, błyszczącego w słońcu,
wyłoni się trupa aktorów, którzy jeszcze przed chwilą
grali przede mną swój przepiękny spektakl.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

CYKL: SUPERMARKET I INNE PRZYJEMNOŚCI Pek & Clopenberg

Bez skazy, bez przypadku, etykietką do góry, do żarówki.
Jasnym światłem omiecione. Piękne, ciche i święte.
Przywiezione z końca świata,
magicznie zaklęte we wszystkie rozmiary.
Dotknąć, przymierzyć, sprawdzić, polizać, połknąć, przyjąć.
Do nosa czystością, do uszu muzyką cichą, stonowaną,
do duszy błyskiem, blaskiem,
Pogładzić, przejść się, zachłysnąć.

O mój statusie, o mój piękny,
o mój wyniku ciężkiej pracy,
o kariero, w której nie ma nic złego.
O Matko, święta karto kredytowa!

W oczoopętaniu,
w okamgnieniu,
- to i tylko to! -
w tym pędzie do kasy
- tylko to! -
tylko do mnie mów, szeptem.
Jeden na milion.
Milionowy.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Dziewczyna

Długo modliła się, klęcząc w kościelnej ławie,
zwiniętą w pięść dłonią uderzała rytmicznie
tuż nad swoimi dużymi piersiami.

Trwała skulona
z tajemniczym wyrazem twarzy, między rutyną a uduchowieniem.

Patrzyłem na jej biust, zgrabne pośladki i świetne nogi - była w dżinsach.
Zamiast krzyża i matki boskiej widziałem jej rude włosy.
Od razu pomyślałem: jej piegi na całym ciele,
jej delikatna blada cera, jej rude łono.
---
Teraz gdy zamykam oczy... i usta,
pamiętam tylko jej smak, ostry smak jej życia.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

To wszystko dla ***

Tyle rzeczy w domu.
Zostawiłaś ślady tak bezwstydne,
Że chodzę ze spuszczoną głową,
By im nie przeszkadzać.

Ręcznik, który zamoczyłaś nieostrożnym gestem,
jest ciągle mokry i miękki.

Pasta do zębów leży blisko szczotki,
jakbyś cały czas myślała, że trzeba być gotową do szybkiej ucieczki.

I bielizna, pewny znak niewinności, której nie stracisz nigdy...
(jak to się dzieje na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą).

Okruszki ciastek ulubionych, a ja tylko patrzę na zielone pudełko
Głodny i głodny.

Mógłbym ten spis rzeczy ciągnąć jak litanię,
Grzebień i puder,
chustkę i...
...racz mi dać Panie.

A przecież nie potrafię się modlić.

A przecież tych modlitw nikt nie słucha.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Nowe wiersze, nowe słowa

To czyste szaleństwo. w chwili rozpaczy wpisuję w wyszukiwarce kilka słów:
"jak zatrzymać ukochaną osobę".
Sieć mówi:
Podana fraza - "jak zatrzymać ukochaną osobę" - nie została odnaleziona.
Sieć nadyma się, milczy i wreszcie mówi:
Podpowiedzi:
- Sprawdź, czy wszystkie słowa zostały poprawnie napisane.
- Użyj innych słów kluczowych.
- Spróbuj użyć bardziej ogólnych słów kluczowych.

Myślę, że użyję innych słów kluczowych.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Epitafium

Byłem tak bardzo długo śmiertelny, że aż zapomniałem, że nie żyję.
Nie żyję już tak długo. Tak długo jestem martwy,
że sprawiam wrażenie organizmu, w którym wciąż tli się życie.
Więc mówią do mnie ludzie, dotykają mnie kobiety,
a mężczyźni opowiadają dowcipy o blondynkach.

Pozory potrafią zmylić najtrzeźwiej myślących.
Tych, którzy mają szczęście.
Tych, którzy mają kieszenie pełne drobniaków,
kieszenie pełne cudownych przedmiotów.
Tych, którym dobry bóg zapewnił najlepsze alibi.
Niewiele zostało czasów, wszystkie przyszłości splotły się we mnie
i trwają radosne z tego nieróbstwa, lenistwa i nudy.

Ci, którzy pamiętają mnie jeszcze, dziwić się będą, gdy pewnego dnia zniknę,
rozpłynę się w powietrzu, jak chmura po skończonym deszczu.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Po. Ustalenia wstępne

Widziałem ojca, jak się stacza w śmierć,
jak w ciasną definicję chce go zamknąć
La Belle Dame Sans Merci. Śmierć,
która mała jest, śmieszna jest, martwa.
Widziałem, jak w zapamiętaniu
siebie w sobie szuka,
kiedy słów znaleźć nie może i myśli, myśli.
Widziałem, jak świat odbiera mu siebie,
a on stara się, żeby pozostać w całości.
Gniewał się, że ludzie pod powiekami roznieść go mogą
po śmierci. Widziałem, jak godności szuka
i jak ważna jest dla niego, w nim.
W wychudzonej dłoni, na której skóra wisiała jak szmata,
trzymał filiżankę starą, naszą, domową. Nie pytałem go o nic,
bo czułość czułem, smutek snuł mi się pod powiekami
jak pies, jak żywe zwierzę. Jego w sobie czułem, (wy)czuwałem.
Śmierć jego. Nie mówiłem. Nie pytał.
Bliski tak daleki. Świt, zmierzch, świt.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

kultura masowa

Nie wyrwę się z ramion wielkiego trupa,
który całuje mnie namiętnie,
wyjąc kolorową piosenkę.
Zareklamowali mi dziś atak serca
na wesołą melodię bezdechu.
Gdy martwy pajac nachyla nade mną swą twarz,
zamykam oczy po raz ostatni.
Myślę - już koniec.
To happy end.

Na co pójdziemy w przyszły weekend? - pyta dziewczyna swojego chłopaka.
Na happy end?

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Polska. Oszustwo

Kogo oszukamy tym pokątnym bogaceniem się,
tym konsumowaniem, tymi zegarkami,
garniturwami, tymi kobietami z agencji,
tymi zakupami w alkoholach świata,
tym domem za eurokredyt.
Tymi oszustwami, kogo oszukamy,
tym wierzeniem w swój sposób, w tym deklarowaniu,
że nie jesteśmy antysemitami tylko dlatego,
że dziadkowie przypalali brody "żydkom".
Trzeszczy radio, jakby gadało z głębi XIX wieku.
kogo oszukamy tym pierwszopokoleniowym,
drugopokoleniowym, trzeciopokoleniowym zmęczeniem.
Kogo oszukamy dziadkiem w AK, pieniędzmi za ganek,
dach polski i dwie brzozy, jedna jest bez kory, druga jest bez korzeni.
Kogo oszukamy, skrobanką w gabinecie na wysoki połysk,
pomysłem na biznes, z Chin sprowadzaniem wszystkiego, opłatkiem z Chin.
Kogo oszukamy tymi słomianymi pyskami,
na placach, ulicach Europy, te teksty chamskie, te ryje roześmiane.
Kogo oszukamy z tym wąsem nieśmiertelnym,
tym męskim obciachem, brudem, niedomyciem,
tym słowem za słowo, bo jak nie moje, to cię, kurwa, zabiję.
Kogo oszukają w modnych bucikach i spodenkach dziewczęta
ze zdrowymi włosami, które idą na warszawski uniwersytet,
jak mama poszła, tak ja poszłam.
Jacy byliśmy, tacy jesteśmy.
Oszukać się nie da, nie da się wyprać
tego brudu, kurzu, tłuszczu z kącików ust
i z kącików oczu, bo nie ma możliwości wiarygodnego
oszustwa, zwłaszcza wobec tej jednej instancji,
która sprawdzi i rozsądzi w bożym sądzie, w jasnej górze.
Nie da się oszukać w jedynej prawdziwej nieprzemijającej miłości
do mercedesa, w mercedesie SE,
w mercedesie zza zachodniej granicy, druga zmiana opon,
że można być człowiekiem, nie będąc Polakiem.
Kogo oszukamy, że można być Polakiem, nie będąc katolikiem,
że nie można być Polakiem, będąc pedałem,
pedały są chorzy, leczyć pedałów!
Arcybiskup Peatz musiał na emeryturę przez to pójść,
a mógł przecież powiedzieć: To też miłość!
Za co? Za co go wyrzucili?
Za namiętność? Do kleryków, młodych chłopców?

Polacy - tacy gorsi Niemcy,
Polacy - tacy głupsi Rosjanie,
Polacy - tacy śmieszniejsi Czesi,
bo jesteśmy lepsi, my jako my jako my jako my,
Nie uda się oszukać, że coś się zmieniło,
że odcierpieliśmy za grzechy, za niegrzechy,
za pustkę w oczach, za to nic w sobie, znaczące nic.
Nie da się oszukać.
Kogo zresztą mamy oszukiwać, samych siebie?

W telewizorze górnicy umierają,
w telewizorze klątwy pobrzmiewają,
w telewizorze życie się toczy,
papież mówi,
śpiewa Edyta Górniak.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Prostak

Mam
w sobie niestety kawał prostego chama,
jak smalec
ogórek kiszony i
salceson;
tę prostotę nieznośną
- podwarszawską miarą szyte
i twarz, i ciało.

Usta niby wysublimowane,
ale gdy splunę,
rozpoznasz to we mnie bezbłędnie
z kształtu śliny,
z trajektorii jej lotu.

                                                            Warszawa, 2007 listopad

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Mój wielki wybuch

Tylko w tym obłędnym biegu,
kiedy myśli wyprzedzają
obroty planet, same siebie.
mam to głębokie poczucie prawdy.

Kiedy staję przed sobą nagi,
w ostatnim szeregu obrony
przed okrutną prawdą
i przegrywam.

Wtedy myślę, że w ogóle nie jestem człowiekiem,
lecz biologiczną konsekwencją kilku przeszłych zdarzeń.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Mść

a jednak zwycięża.
nawet gdy zaprzeczam.
nawet jeśli nie wstępuję do kruchej wieży pamięci,
nawet gdy oczy zamknąwszy,
widzę tylko pusty horyzont i jasne nieme światło.

to ona przychodzi.

jak najpiękniejsza dziewczyna w pełni siebie,
która mimo że byłeś zupełnie nic nie wart:

...musiała cię naprawdę kochać!

                                                            Warszawa, 2007 listopad

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Nieposłuszeństwo o.

nawet w centrum manifestacji
przeciw uprzedzeniom rasowym
czułem się bardzo samotny.

nawet w wielkim marszu
solidarności kobiet,
kiedy było zimno i miło,
czułem się samotny.

nawet gdy popieram walką o drzewa w Dolinie
i zupełnie niepotrzebnie bredzę do tvnu
coś o społeczeństwie obywatelskim,
czułem się bardzo samotny...

nawet w tłumie świętującym wolność,
czułem się samotny.

i w gadce-szmatce z przyjaciele,
w ciele najpiękniejszej z dziewczyn,
której ramiona drżały, gdy w nią wchodziłem
(toń jeziora o świcie), czułem się samotny.

i nikt nie kładł mi ręki na ramieniu.
żaden szmer powietrza, obyło się
bez błysku, blasku, nic się nie wydarzyło.

(oto mój mały dowód na naszą skończoność).

           

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Poza nurtem

nie spieszę się do śmierci,

w formie unormowanej
dzień po dniu podążam
bez pośpiechu,

(mam dziwną słabość do świata,
więc nadal zmierzam)

na własnych nogach
swoim własnym tempem

na moich oczach świat odmienia postać,
można poznać nowych szczęśliwych.
Ci nie mają wątpliwości, że życie ma sens,
bo wiadomo od razu, że warto być na szczycie,
że warto poużywać

ŚWIATA,
INNYCH,
SIEBIE,

CIAŁA JAK GARNITUR,
KOSTIUM W JASNE PRĄŻKI LATA,
W PĄSOWE WSTĄŻKI WIŚNI

w ogrodzie.

PRZYMIERZAJĄ DO SIEBIE
I PO CHWILI MÓWIĄ:
"NIE, TO MI NIE PASUJE DO IMIDŻU."

OTO JEST GRZECH ŚMIERTELNY DZISIAJ.

Zamiast miłości szukać,
Wolą o niej myśleć.
Nieskończenie nieserio.

 

                                                Warszawa, 4. 12. 2007 r.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Poemat o Hiobie

Chyba jestem głęboko niesprawiedliwy.
Jak bóg,
który z wyjątkowo błahych pobudek ambicjonalnych
(zachowuje się jak wiceprezes ważnej spółki
giełdowej, której dał dżons spadł poniżej pasa),
ciąga w te i wewte tego biednego Hioba,
porządnego chłopinę, który nie zrobił nic złego, NIC!
Łacha go, pozbawia zdrowia, szczęścia
i wszelkiej pomyślności. Zabiera dzieci, żonę
i wszystkie inne miłe stworzenia, do których w chwili desperacji 
może przytulić się skundlony mężczyzna,

.więc. temu właśnie Hiobowi wyznacza rolę idiotyczną!
Absolutnie upokorzonego, Pokornego Zwierzęcia,
Które nigdy się nie buntuje, nawet gdy mu najgorszy bat
ze świstem tnie skórę, nie broni się, nie przeklina, nie mówi - NIE!

I bóg realizuje swój plan z jakąś ślepą moralnie konsekwencją:

Jedna kara. Brak smażonych kotletów.
Druga kara. Brak świeżej wody do jajec.
Trzecia kara. Krosty jakieś monstrualne mu na czaszkę wychodzą
i dostaje guzów-ropnych na całej głowie.
Włosy mu odpadają, rzęsy wychodzą
(łyse oko zostało - nigdy o tym nie myślałem w ten sposób),
brwi się sypią.

A ON TERAZ, TEN HIOB,

- z powodu naprawdę błahego widzimisię wielkiego magika, bo mu Złe język pokazało czerwony -

JAK PACYNKA JAKAŚ, Z PALCEM W TYŁKU, MA TAŃCZYĆ RADOŚNIE, BO MU TEN WREDNY STARZEC DAŁ TAKI WPIERDOL, JAKI MU SIĘ NIGDY NIE NALEŻAŁ!

I to ma być moralna historia dla dzieci - chyba żeby im się lepiej spało.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Życie.

życie to są zakupy co roku powtarzane,

to są kubki, koszule, kapcie,
zmieniane od znoszenia,
od zamiatania szaroblade miotły,

jak kości.

życie to są skłamane wyznania:

nie robię tego
dla szmalu,
dla szacunku,
dla sławy,

sobie a muzom

to robię.

to jest życie.
to jest:
ze złości,
z zawiści,
z niechęci,
z niemocy,
z pychy,
z pogardy.

dwa razy więcej powodów jest,
dwa razy więcej kłamstw.

tak naprawdę -
życie to koniec z próbami siebie,

życie jest prawem do godności -
zabić siebie
w dowolnym
dla mnie
odpowiednim
momencie

i niech to potraktują jak moją ostatnią wolę!
- proszę nie udawać, że gdy mnie trzymacie w wersji warzywnej
w jakimś szpitalu, to nie robicie tego tylko
dla uspokojenia swego brudnego sumienia -

życie to są niemyte dusze,
życie to jest czarny dzień
jak dziś, jak wczoraj, jak jutro.

nie dziwcie się samobójcom,
oni tę sprzeczność, wyrwę, nieciągłość
- jak mawiają filozofowie -
którą zdaniem Levi-Straussa zakrywa się przez mity,
otóż oni nadal ją widzą,
niezasypywalną przerwę w sensie.

CZY TO JUŻ JEST WSZYSTKO,
CO W ŻYCIU WAŻNE?

tak, to już wszystko.

teraz to wiem,
teraz to pojąłem
od rana do nocy
od nocy do rana
dojrzałem
wśród wielu myśli, tę jedną uczyniłem

uporządkowaną.

15 grudnia 2007 r.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Song

jaki to kosmos zasila
skąd wzięli się ci dziwni ludzie na ulicy
tłumy takich samych szaleństw

umówili się chyba
to jest wielka akcja flesh mobu
na temat: nic

oni tylko tak udają
tę pustkę w oczach
i tę pełnię, ten gniew
który czuję, który toczy ich,
gdy obok się przemykam
o spóźnionym zmroku

więc siebie o nich pytam -
tylko ja ich widzę?

Czy może oni sami
widzą się wzajemnie
i to chyba jest najgorsze,
jeśli wszyscy dostrzegają
tę pustkę

jeśli to czują.

                        Warszawa - ul. Warsztatowa, 12 grudznia 2007 r.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Blues

Kwiatek, piłkę, kosz
na bieliznę, okulary ciemne,
lustro wytarte na ludzką miarę,

zazdrosne o twe życie.
Oto oddaję ci, oto jest wszystko,
co mam, niewiele mam,
nie weźmiesz z tego nic, to wiem.

Aż na koniec świata wyruszę,
żeby poznać cierpienia sens,
żeby zrozumieć czemu odeszłaś.

Zostawiłaś po sobie cień,
Zostawiłaś po sobie noc,
Zostawiłaś po sobie smutek,
z którym muszę żyć.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Wstęp

w tej księdze nie ma żywych,
bo to jest księga umarłych,
zapisuję ją
- tak trzeba -
ktoś jeszcze musi pisać o śmierci
w świecie żywych.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

reggae

taki już jest mój nastrój
że nie będę chodził
i wołał fidel castro
ani oleje castrol (reklamował)
raczej to oleję

taki już mam humor
że zastawiam innym rumor
a ja właśnie w takiej chwili

jestem niemiec wwilliwwilli
jestem niemiec wwilliwwilli
jestem niemiec wwilliwwilli

świat jest dla takich debili
świat się zmienia świat jest stały
jeszcze tylko dwa rozdziały
tego co nam pozostało:
czasu mało, czasu mało

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Dzień zakonnic

jadę ohydnym autokarem do Kętrzyna,
podróż wlecze się godzina za godziną,
jest wstrętnie, brudna pogoda razi
zza obszczanej szyby. mam wzwód,
członek sterczy mi pod książką,
metr pięćdziesiąt od zakonnicy,
która zasypia nad brewiarzem;

z mojego miejsca wygląda jak Darth Vader,
bohater "Gwiezdnych Wojen",
więc to nie z jej powodu jestem napięty,

myśli jednak biegną po swojemu,
zaczynam sam siebie pytać:
kto jest po ciemnej stronie mocy?,
czy ja z moją niewiarą w porządek świata,
której zakonnica ani nie przeszkadza,
ani nie pomaga, czy ona z mantrą modlitw,
porządnie wyklepanych w monstrualnej wytrwałości jej zbielałych ust?
Nie znam odpowiedzi,
pytanie jest za trudne,
lecz wiem, że warto było je postawić:
wzwód opadł,
więc mogę podnieść
książkę do oczu
i czytać d a l e j.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * * (to nie jest temat na wiersz w katolickiej Polsce)  

zakonnica w metrze, nóżka na nóżkę,
różaniec w dłoni, po chwili go odkłada
poprawia kołnierzyk i siada wreszcie
z paluszkiem na brodzie.

Patrzę na nią, początkowo zdumiony,
potem już tylko rozbawiony
i wiem, o co chciałbym
ją zapytać (ta odwieczna tęsknota,
by nieznajoma udzieliła nam odpowiedzi):

"Proszę Siostry, czy papież zostanie zbawiony?
- proszę powiedzieć, bo ks. Twardowskiemu to ja jakoś nie wierzę!"

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Spotkanie

Byłem z tobą umówiony na śmierć.
Na bliskość. Na spotkanie.
Przyszedłem, żeby popatrzeć.
W twoje oczy. Żeby poumierać.

Na co czekasz? Zaczynaj.

26 marca 2006 r.

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Nie muszę się wzruszać.
W okamgnieniu zmienia się pogoda.
Ze stalowoszarej strony nieba
wypełza krwiste słońce.
Niebo na małym skrawku
przedarte - olśniewa.

Ziewam. Z nawyku i z miłości.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Rembertów, strzelnica Legii, piątek 13 kwietnia

Rembertów, strzelnica Legii, piątek 13 kwietnia,
piękna pogoda, strzały,

jakbym nagle trafił do piekła,
a przynajmniej do bardziej śmiercionośnej epoki.

zabawy ludzi - pomarańczowe krążki,
nazywane przez nich rzutkami,
symbol wolności, ruchu i ucieczki,
wylatują w powietrze z wielką mocą nadziei...
ale już gonią za nimi zgłodniałe pociski,
dumne ze swej siły i wigoru. Huk. Huk. Huk.

jest jak w życiu, niektóre rzutki umykają,
padają gdzieś poza zasięgiem wzroku nadludzi,
inne pękają - jak nadzieje - w samym środku lotu.

Tak czy siak zwycięża tępa siła.

            na górę... na dół... na początek...

 

 

Ostatnia notatka z dziennika don Juana

kiedy straciłem już wszystko,
kiedy stanąłem nagi i brzydki
przed pękniętym lustrem,
kiedy moje spojrzenie stało się
absolutnie puste,
a cera zmieniła się w sinożółtą plątaninę plam -

w ostatniej chwili wydało mi się,
że z naprzeciwka patrzy na mnie
młoda kobieta.

Należy odchodzić z podniesionym czołem.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Szpital na Sobieskiego

Miejsce międzyludzkiej troski, które koi.
Oto rytuał przejścia: od spokoju życia do spokoju śmierci.
Fascynujące miejsce.
W zimnolękliwej atmosferze dojrzewają śmierci.
Rośnie najbardziej ludzkie z przerażeń.
W szpitalu na pewno rodzi się bóg,
rodzi się ze śpiewu nadziei w żyłach - chcę żyć!
Ja chcę żyć! Nie wszyscy wyrażą to głosem,
nie wszyscy powiedzą to otwarcie;
ci, którzy w odruchu godności zaprzeczą
- będą jednak z dziecięcą wiarą łykać leki,
prosić o poradę i krzyczeć: nikt się o mnie nie troszczy

Kto?

Przerażenie, bezradność, źródło miłosierdzia.
I choć chcesz wyć i płakać, idziesz, załatwiasz.
To jest siła życia, siła trwania. Smród jedzenia,
gęstego jak chęć istnienia: kapusta, ziemniaki,
kompot, gliniaste pulpety z mielonego mięsa,
ale - jak w domu - podane przez kobiety i to się
liczy.

Milczę.

Mężczyźni robią się weseli, żartują, przekomarzają się.
Ich włosy w nieładzie, ich zarośnięte, niedogolone twarze
wskazują na brak żon, matek, więc codziennej troski,
dlatego, gdy wynoszą resztki jedzenia, ich nasycone oczy
patrzą na krępe zadki pielęgniarek.

  • Wpadnę pojutrze, pogadam z lekarką. Do widzenia, tato.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Świat pełen cudowności

O kocham cię, Virgi Kujkineen,
Fińska biegaczko śniegowa,
Twoje imię, nazwisko, urzekły mnie.
Nie mogę bez ciebie żyć.

Jestem gotowy przenieść się do Helsinek!

Przeniosę się do Helsinek,
Zacznę nowy los.
Będę wreszcie szczęśliwy,
Patrząc przez okno na twoje ślady w śniegu.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Zza okna na Wyścigach jebie koncert Georga Michaela,
usiłuję oglądać film "Tom i Viv" o T. S. Eliocie. Nie mogę.
Przylizany William Defoe - nazwisko literacko adekwatne -
gra absolutnie nieudolnie, mimo umiejętności -
chyba nie wie, jak dobrze zagrać poetę. (Więcej histerii!)

Bum, bum, bum - zamknąłem okno, drzwi, a jednak w rytmie
nieserca z daleka przebija się przez zasłony, ściany, powietrze,
dźwięk, a wchodzi mi w mózg sentymentalny banał
piosenek, jak w kościele. Szumi mi w głowie Geogr. M.,
artysta światowy, gdy staram się myśleć, że poeta
nie może być szczęśliwy. Żonę mariatkę..., wariatkę ma,
za dużo eteru i bromu. Za dużo alkoholu. I nagle myślę,
że nie wiem, kim jest narzeczony piosenkarza,
ale na pewno nie pije za dużo alkoholu, nie bierze
zbyt twardych narkotyków i uprawia dużo sportu.

Tak sobie pomyślałem,
głowę podniósłszy do nieba,
co innego napisać ziemię jałową,
a co innego żyć na ziemi jałowej.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

pan M. był kiedyś chłopcem,
ale ten czas się dla niego skończył,
bo zawsze się kończy czas dla chłopców.

dla ich marzeń i kolan,
wypchanych kieszeni i szelek,
ucieczek w pola po horyzont.

wchodzi się w pożądanie
tak ciężkie i gęste jak skrzep krwi,
który wypluwasz,
gdy przestajesz krwawić z nosa.

pan M. był kiedyś chłopcem.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *
(z nawiązaniem do "Autobiographia literaria" F. O'Hary, w tłum. P. Sommera)

Przez kilka lat nie pisałem wierszy,
raptem kilka na rok... A teraz?
Pomyślcie! Codziennie coś tam
sobie zapisuję. I czuję się lepiej.
W tym okropnym świecie
na psich twarzach ludzi widzę
odbite światło.
Krzyczę w powietrze,
w świat i w te twarze:
Jestem sierotą!

I cieszę się jak dziecko.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Thrillersz

Zupełnie niepotrzebny człowiek wraca do mieszkania, idzie
w ciepłym deszczu, który ślini się, zostawia ślady na murach.
Szuka swojej twarzy, lustra.

(jeszcze raz zanurzyć twarz w dłoniach,
zetrzeć grymas zmęczenia,
zamknięte powieki pocierać do bólu,
czuć choć to jedno nieswoje życie)

Ten wstyd po oglądaniu godzinami telewizji,
Ta rozpacz wobec pogardy dla śmierci z nędzy,
Ten syty głód przemijających godzin, trzeba znowu zapomnieć.

(w ostatnim momencie wybiera się trwanie,
pochłanianie godzin w wielkich wylęgarniach
trupów, to rozpaczliwe trzymanie się ciszy,
by choć przez chwilę usłyszeć bicie swego serca)

Jest łóżko, brudna pościel, poplamiona spermą,
jest grzebień niepotrzebny, wyciąg z melisy z miodem
na brzegu fotela, jest motłoch kurzu, walający się po pokoju.
Szkielet obleczony skórą.

(nie mogę zostawić przy życiu wspomnienia,
ten zapach strachu, ten dziwny moment, kiedy
jeszcze nic się nie wydarzyło, a już wiadomo,
jak wszystko się skończy)

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

pytanie

???

W którym
momencie życia
zaczynamy mówić do siebie?

Czy kiedy
już nie wierzymy,
że spotkamy kogoś,
kto nas pokocha?

Czy wtedy,
gdy zmęczony mózg
nie potrafi oddzielić
siebie od świata?

???

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

bezdomność
                                         da capo al fine

trzeba mieć dom, trzeba mieć mieszkanie,
mieć gdzie mieszkać, zmieścić się w cztery ściany,
trzeba wracać, gdy się wyjechało,
wychodzić przez drzwi, trzeba mieć drzwi,
trzeba spać we własnym łóżku, w pościeli,
trzeba światło zapalić, trzeba mieć lampę, trzeba wracać,
trzeba być gdzieś, trzeba tam dojść.

trzeba mieć dom...

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

będzie --> jest

niech pada deszcz, niech zakrywa wszystko,
kolory i kamienie, liście i liszaj na murze,

pada deszcz i zakrywa wszystko:
stwardniał chłód i oczy zmęczone już nic nie widzą.

Tak się sprawdza prognoza pogody.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Drobne światła wchodzące w mrok.
Ich zapach, który w powietrzu narasta.
Psy. Spacer... raczej wlokę się krok za krokiem.
Zmysły mącą kontury miasta.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

nie tam się udam, gdzie udać się mam,
tu udam, że zwierzam się wam.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Tęsknota

Potrzebuję cię, wróć,
nie mam ochoty na siebie,
mam ochotę na ciebie,
ciebie chcę,
daleko dalej niż należy,
za daleko,
jesteś zbyt daleko,
zanim tam dojdę, umrę.
Umrę bez ciebie, przez ciebie,
uważaj!, jestem śmiertelny,
nie licz na mnie, nie jestem wieczny,
umrę, nie będę tu czekał.

Mam głowę pociskiem przebitą,
krwawię i twarz mi zbielała.

Nie mogę żyć bez ciebie,
bez ciebie mogę tylko umrzeć.
Nie chcę być sam.
Sam starzeję się
w tempie przyspieszonym kiczowatych horrorów.
Czuję twoje usta,
nie mogę się poruszyć.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Wiersz chory

Nie mam żadnych życzeń, możesz przyjść po mnie,
możesz się wybrać sama na spacer nad Wisłę.
To bez znaczenia i tak nie mam żadnych wyjaśnień.
Wszystko, co zrozumiałem, pochłonął wielki pożar.
Choroba przetacza się przez ciało, które obcym jest tworem,
spuchnięte oczy bolą, jest we mnie lęk kilku pokoleń
i jedno nudne życie.

Długo wybierałem Kłamstwo Roku,
hit sezonu wewnętrznych ustaleń;
to było nawet zabawne: eliminacje,
dyskusje i listy rankingowe z tygodnia
na tydzień. I wszystko się rozmyło.
Oto kolejna przesłanka, żeby twierdzić:
im dłużej żyję, tym mniej siebie lubię.

Dlatego nie wracaj, bo powiem

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

* * *

Jestem sobie zupełnym przypadkiem,
na prostej drodze przeszkodą,

jak śmietnik, który przewrócili rozochoceni
żule, gdy alkohol zagrał im w żyłach marsza
jak orkiestra dęta,

przechodnie zadumali się 
nad tym, po co, dlaczego, za co,
oderwani od po co, za co, dlaczego
swoich myśli o dzieciach,
żonach, kochankach i sędziach

w niebie i na ziemi.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

bajka. archeologia

więc to jednak moi zabili mnie ludzie,
na bagnach, kamieniem trafiony w tył głowy.
pierwszy rzucał, pierwszy trafił. upadłem
nieładnie na twarz, wyciągnięte mam jeszcze
te ptasie ramiona. nikt w wiosce nie mógł
znieść mej najedzonej chudości. niczego
nie osiągnie ten chłopak, mówiła matka,
ojciec - jak to ojciec - milczał. przy
pierwszej okazji, pierwszej nocy,
gdy zabrakło mi czujności, zwykle
uciekałem daleko, na bagna.

bagna tak daleko, tak blisko domu.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Wiersz portugalski

gdybym za zamkniętymi oczami obudził się
w jasnym pokoju z białymi ścianami,
wtedy mógłbym usłyszeć - pierwszy raz w nieskończoności,
gdy ona mówi: meu amor, meu amor,
może nie byłbym pewien, że rozumiem język niepokoju,
może zamknąłbym w śnie zamknięte oczy,
może milczałbym, zapatrzony.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

"Hedda Gabler" H. Ibsena, w reż. T. Ostermeiera

na tyle umiem im spojrzeć w oczy słowem,
że panuję nad tym małym światkiem,
wiem, używam ciała jak broni,
lecz nie umiem go zmusić,
by dało mi przyjemność.

(zamknięte grono zamkniętych w/przez siebie osób):

wszystkie moje myśli są jak pręty klatki,
z której wychodzi tylko śmierć,
i tak zawsze zwyciężają suche fakty.
jestem reżyserką, ale nie aktorką,
umiem więc nudzić się śmiertelnie.
Strzelam. Przeładowuję. Strzelam.
wszystko muszę robić sama.
myślicie więc, że będę was żałować?

30. 01. 2007 r.

 

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Rymowanka Janka

To się wymyka nazwaniu. Od kilku lat
ta sytuacja bez jasnej nazwy, czysta
jak abstrakcja. Dziwnie dziwny świat.
Daleka od życia, które pełznie jak glista 
z ohydnym uporem...
więc kim mam zostać -
duchem czy upiorem?

Nie wiem, nie chcę, nie umiem,
Nikt mi nie pomoże i nikt nie zrozumie,
bo - uderzę w sedno - ja sam nie wiem
i nie bardzo wierzę,
że jestem w jakimkolwiek stanie,
trzeźwy czy pijany,
rano, we dnie, jak i w nocy,
znaleźć rozwiązanie!
Może stąd ta zmiana,
rymy w różnych chwilach,
że formuła ratuje,
co życie rozbija?
W swej bezforemności i w ciągłych umowach:
uwierzę innym i sobie na słowo,
że cała ta praca, cały ten wysiłek,
ma jakiś sens i że daje siłę.
Już chyba nie wierzę:
że gdy wstanę rano,
zobaczę przed sobą przyszłość
a nie wciąż to samo,
nic nicość, tłusty, upiór stary,
który spasł się na mych lękach
i tylko stęka,
spasł się nie do wiary!
Tylko nóżką macha rozanielony.
Upiór całkiem anielski,
upiór nagrodzony,
bo z człowieka, który zawsze chciał
i marzył o radości
uczynił więźnia nicości.
Nic z filozofii -
czyste życiowe doświadczenie -
nie wiem, nie chcę, nie umiem.
Tysiąc pięćset ofiar
na mych oczach całun.
Niejedno już widziałem i nic nie poczułem
choć bardzo się starałem,
choć się nieraz trułem,
żeby w duchu poczuć coś więcej
niż burczenie w brzuchu,
coś więcej: że mnie oplatają ręce,
przekroczyć chcę po cichu Scyllę
zwątpienia, że jest tam coś jeszcze
niż zaślinieni debile,
że można czekać i że przyjdą dreszcze,
że właśnie w tej chwili to się stanie,
poczułem cokolwiek?
Nie... Widać to nie dla mnie.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Re-konstrukcja zdarzeń

Co cię obchodzi ten zamierający punkt w nieskończonej przestrzeń .

Co może znaczyć ten słowotok , tok słów, które z tężejącą niechęcią wypowiadam.

Co tak bardzo lękiem cię napawa? Czego się boisz tak bardzo,
że umierasz ze strachu w tym śmiechu .

Nic nam nie da ta rozmowa,
bo rozmawiamy o niczym.
Jak ptaki, drzewa, obłoki.

 

 

 

              Ten, którym jestem.

              O tym, że jestem.

              Nad tym, kim jestem.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

obsesje
                           Dla J.K.

Kiedy drętwieje lewa strona ciała,
myślę, że jeszcze za wcześnie, jeszcze chwilę,
trzeba się związać w sobie, odetchnąć szeroko
i unieść ciało w górę, na ziemi stając.
Ciało - mizerna płachta obciągniętej skóry,
wokół kości i miękkiego żołądka.

Wściekły.
Sprawdzę je, dam mu zadanie,
niech udowodni, że jeszcze krąży
krew po zwężonych żyłach.
I niech nawet nie śmie jęknąć.
Bo je zabiję.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

dzień bez

jeśli nie napiszę choć jednego wiersza,
nie zanotuję zdania, cytatu, uwagi,
jeśli nie wymyślę jednej myśli,
która rozwieje nicość.
jeśli nie przeczytam, przejrzę, przewalczę,
przewyrwę, przewyszarpię,
jeśli nie wysnuję dobrego słowa, gestu,
jeśli nie zrozumiem więcej, o jeden,
o ćwierć, o pył.
to dzień będzie stracony.

(choć czasem jest to jak kopanie grobów,
jak noszenie trupów do spalarni).