<<<powrót

OTWARCIE

Powrót       Oddechy      * * * [Tęczówki słów nad obmierzłą mordą Anioła-Ulicznika]      Upadek dwóch skrzynek po. Sklep       Spokój      SKLEPY  MIĘSNE (tryptyk)Romans z ekspedientką sklepu mięsnego      Nie, dziś nie   Podniesienie      Miesiące      Z podróży do ziemi świętej       Ustalanie pory roku       Telefon w sprawie. Proza    Rozmowy niekontrolowane      Fakty, fakty, fakty      Oddział Intensywnej Opieki Medycznej w Szpitalu im. W. Orłowskiego. Ojciec       AUTOPORTRET BAROWY Gry mas       Gry-mas      Grymas      24 wiersze      *   *  * [Czytam (czytam!)]       * * * [pocztówki z życia - tu byłem -]       Ale  jazda!      Próżnia doskonała      Dwóch mężczyzn rozmawia o...      Usta, oczy i dłoni       Uebererotic       Niepodległość tryptyków      Bezsmak   Początek      Wstępny projekt nekrologu      Bilety na ostatnie przedstawienie sezonu zostawiam na stole   Krzyżyk ulepiony      Pogadanka dla asertywnego anioła

na górę... na dół... na początek...

 

 

Powrót
                             Jarkowi Kąkolowi

1
Parszywa noc w wielkim mieście. Koniec wieku.
Przenikają się cienie na skrzyżowaniach latarń.
Nie liczę się z dłońmi, biegną obok,
Gdy przechodzę przez chłonne powietrze i
Budynek narodowego banku ciężko się ciągnie 
Wzdłuż wymiętego chodnika.
Nie liczę się ze stopami, idą obok,
Choć chłód chce je złączyć z ruchem kolan.
Czuję, że cierpliwie wspina się wzdłuż piszczeli,
Bliżej biegu myśli.
Obłoki pary szybko zmiotły twarz przechodnia.
Nie liczę się ze wzrokiem, przechodzi w skurcz.
Obok policjant w polonezie obserwuje kalejdoskop cieni.
A ja, napięty jak termometr, powtarzam:
Zimno. Jak zimno. Chodźmy szybciej.

2
Chodźmy, nasze powroty muszą się spieszyć.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Oddechy
                      
Czołem dotykam szyby. Chłód. Okna. Zawsze okna.
O tobie myślę z lękiem. Rozbiłem szklankę,
jej okruch wbił mi się w dłoń. To przecież żaden znak, a jednak,
gdybym kiedyś wybrał inaczej,
gdybyś kiedyś wybrał inaczej.

W oddali, tuż za oknem, to samo podniecenie latarń.
Latarnie, które wiodą mnie na rzeź,
latarnie, które wiodą ciebie na rzeź.
Wciąż to samo. Wystarczy dotknąć obcej dłoni,
by powrócić do słów,
że bolą mnie plecy i znów jestem przeziębiony.

Wystarczy policzyć latarnie, by uwierzyć, że to wszystko wróci.
Może tej nocy widać lepiej, więcej,
gdy męczy mnie bez-sen,
gdy oddycham szorstkim jak ściana powietrzem.
A może noc się nie skończy,
na ulicy zamiecionej wiatrem,
na ulicy zamiecionej deszczem,
gwiazdy i chmury pozostaną na zawsze w swoich figurach.

 

Nie zrozum mnie źle, ale to nie był mój pomysł,
by ponazywać wszystkie przedmioty.
Może dlatego trudno pogodzić się
z deszczem  (deszcz),
z oknem  (okno),
z ciałem  (ciało).
Te różnice są przecież nierozwiązywalne.
Gdzie jesteś? Za oknem, za oknami. Daleko - niedaleko.
W tym samym mieście, o tym samym czasie.

Zbliża się świt. Jednak noc się skończy, a ty na pewno śpisz,
więc wybacz, że krzyczę przez twój sen.

na górę... na dół... na początek...

 

 

*  *  *

Tęczówki słów nad obmierzłą mordą Anioła-Ulicznika,
aureola nad lampą. Tak... teatralnie wszystko się zgadza:

Wychodzisz, ubrany w czapkę niewidkę. Masz oczy czarne
i tylko one nie chowają się w twojej postpółnocnoirlandzkiej kominiarce.
Lecz za co umierać? skoro za oknem starej kamienicy biznesmeni
pokracznie kochają się z prawdziwymi matkami-polkami z agencji "Misiaczki",
w krainę czarów zabrani.

Przecież to wszystko nie dzieje się  naprawdę,
nie można żyć w różnych wymiarach czasu.

A jednak czasem, w przypadkowym kościele panowie spotykają panie.
I widzisz, ty ze swoją postpółnocnoirlandzką twarzą,
jak w ich oczach rośnie płomień rozpoznania.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Upadek dwóch skrzynek po. Sklep

Przyzwyczajam się do przedmiotów. Ciężko.
Czy aby nie uciekną? Bo obawiam się (z siebie),
że gdy powrócę  do  - domu? -  nie zastanę
uczynionej ze struktury powietrza rzeczy samej.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Spokój

Tabletka z krzyżykiem
na czerwonym okruchu języka.
Grymas obrzydzenia,
gdy czuję znajome pęcznienie.
Łyk herbaty. Zmrok.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

SKLEPY  MIĘSNE (tryptyk)

Romans z ekspedientką sklepu mięsnego

w porze uboju cieląt - gdy ryby śnią w zimnych stawach -
wsuwam czerwoną od wiatru dłoń pod biały fartuch,

gęsta szczecina jej łona rozdrapuje skórę do krwi,

niebo zakrywa oczy barwą purpury.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Nie, dziś nie

zgaszona czerwień narasta mdlącym zapachem.
zatrzymuję się. cały staję.
w kącie tacy zebrała się krew miękka, skrzepła.
dotykam dłonią plastikowej szyby i dziwię się,
że nie jest gorąca - jest nieprzekraczalna.
wołowe bez kości
pojawia się głód, lubieżne drżenie podniebienia.
lecz zatrzymuje mnie twarz odbita w szybie
i grube ścięgna, biało biegnące przez środek krwistej przestrzeni.

nie skończone mięso patrzy na mięso skończone.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Podniesienie

podwórka, miękkie brzuchy domów,
na zewnątrz wyrwane miejskie wnętrzności.
błądzę w światłach ciętych z kloszy latarń.
w ciemnej bramie sylwetki mężczyzn na tle pędzącej ulicy.
wychodzę, nerwowo skręcam w lewo - sklep zamknięty!
farby jak ścięte białko. ślepe szyby.
"remont" - napis wytarty palcem.

gdzie.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Miesiące
                                      dla Marcina Sendeckiego

Kto by pomyślał: przyjdzie jeszcze jeden grudzień.
Otwierasz okno na nowe podwórko.
Nowy grudzień. Papierosy w kieszeni. Constans myśli.

Kto by pomyślał, że to się jeszcze zdarzy.
Smak miejskiego powietrza na przystanku.
Inny wymiar świata.

Kto by pomyślał. Udało się.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Z podróży do ziemi świętej

cztery róże czerwone. cztery róże różowe, więc w pełni.
wazon pokorny pod matką boską z wianuszkiem lampek
(dziś piątek, więc lampki nie świecą). złota postać
i czarny napis: Bóg...? nie, to nie to. podchodzę bliżej, by odczytać:
Pod Twoją obronę uciekamy się.

cztery róże czerwone, cztery róże różowe, więc w pełni.
kryształowy wazon w bezruchu, babcia krząta się w kuchni.
marcin pije herbatę, z cytryną i cukrem.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Ustalanie pory roku

siedzenie w pracy:  herbata, herbata. przez okno widzę słońce,
śnieg, który tonie w błocie, i mur, niedokończoną dumę hurtowni papieru.
jest ciepło, więc przez otwarte okno powoli wpływa zapach rozgrzanej smoły;
pokrzykujący ludzie użyją jej do naprawy płaskiego dachu.
jest ciepło, lecz na drzewach skrzeczą gawrony, które nie odleciały jeszcze 
[pod sankt petersburg,  by tam, na wielkich archipelagach śmieci, przeczekać najokrutniejszą z pór roku.
jest ciepło, więc milknę, oddycham głęboko. zamykam oczy, otwieram i śmieję się długo.

20 marca 1996 roku

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Telefon w sprawie. Proza

Ja w sprawie... - odezwał się głos w słuchawce
i wiem, że nie będziemy długo rozmawiać.
Deszcz, na parapecie krople miętowe - cała buteleczka zieleni.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Rozmowy niekontrolowane

początek: niewiele świata za oknem.
przed oknem: zżerani przez telefony
zbliżamy do nich swe różowe usta.
słuchawka powoli wysysa 
język, mózg  i resztę wnętrzności.

nic
i wiara,

że po drugiej stronie nieba z szarego plastiku
znajduje się on, a nie szatan,
który z płonących trzewi wydobywa
jasny głos przyjaciela.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Fakty, fakty, fakty

fakty, fakty, fakty.
zmieniłem zapach. woń się przeobraża,
czuję wyraźnie, jak ciało powątpiewa w regularny oddech,
nagłe spięcia mięśni.
na razie - powoli - nieznośne momenty zdziwienia własnym oddechem,
odcieniem skóry, trudem prostowania pleców.
więc to dopiero początek,
nieśmiałe zaśpiewy skurczu i lęk przed zasypianiem.
i głos, który utyka gdzieś tu, dziesięć centymetrów pod krtanią,
w trzeciej godzinie mówienia. i krew pulsująca, bicie serca.
jaki obraz? do kogo podobieństwo?
chyba że to-ja-jestem:
w ucieczce,
w wesołkowatym kroku, miażdżącym spłukaną słońcem ulicę,
obracający w brudną maź czerwone liście.
ulga i lęk naraz, połączone, zmieszane.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Oddział Intensywnej Opieki Medycznej w Szpitalu im. W. Orłowskiego. Ojciec

Zjawiam się nie pierwszy, nie ostatni.
Nie było mnie przy  t y m, to dobrze.
Ja tylko wpadłem na chwilę, mówię i czekam.

Nagle zaczynam rozumieć wszystko.

Omijam ludzi w korytarzu. Uciekam.
Jaki to gatunek, pytają znajomi Obcych.
Wymachuję rękami, skręcam liście z powietrza.
Co mu się stało, pytają przyjaciele Innych.
Niespokojnie siadam. To tylko zadyszka.

Zmieniam spojrzenie na inne. Nie mogę myśleć.
W  t a m t y m  pokoju  sinusoida niewyraźna.
Karta: wiek stały i temperatura z dwóch ostatnich dni.

Szybko wychodzę na powietrze.
Jeżeli jest mróz, to go nie czuję.
Nie pamiętam, gdzie byłem.
Podnoszę do ust papierosa
albo tylko mi się zdaje, że to robię.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

AUTOPORTRET BAROWY

Gry mas

I
Gdyby nie to, że w steranych barach
zostawiam na stole mętne pieniądze,
nie zostałby po mnie żaden jasny ślad.

II
Wakacyjne kelnerki, studentki i licealistki,
niepewnie stawiają kroki,
przynosząc piwo w plastikowych kubkach.

To się sprawdza: właściciele knajp, socjotechnicy,
dobierają sobie długonogie cycate niewinności,
ubrane w mini lub obcisły blue seans.
Lecz w pamięci ciała przetrwa raczej
niechybny smak alkoholu, spieniony osad papierosów,
dlatego, by odmienić swój los na lepsze,

zamawiam kawę. lub herbatę.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Gry-mas

I
Gdyby nie to, że w steranych barach
zostawiam na czarnym blacie mętne pieniądze,
nie zostałby po mnie żaden jasny ślad.

II
Strącając siebie z wysokiego stołka,
miękko osiadam na ziemi. Barman
mógłby dostać Nobla za dyskretny uśmiech,

ale nic z tego. Życie to nie pieprzona Księga
rekordów Guinnesa, więc będzie się musiał obyć
bez soczystej sławy -

myślę o tym,
gdy usiłując zebrać usta
w znaczącą frazę, cedzę

te dwa słowa.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Grymas

I
Gdyby nie to, że w steranych barach
zostawiam obok rachunku mętne pieniądze,
nie zostałby po mnie żaden jasny ślad.

II
Zbyć ten wieczór niepotrzebnym spacerem,
gdy lato nie nabrało jeszcze mocy
i grzeje się w mlecznym świetle latarń.

Lustro z witryny jest pełne podejrzeń;
zatrzymuję się, by sprawdzić,
w co mierzy kanciastym okiem.

Więc nie jestem sam.
Dlatego podnoszę rękę do góry
i merdam nią radośnie

w nieskończoną stronę nieba.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

24 wiersze 1)

1                                       3
liście                                  pozwalam
nad ścieżką                       oczom
przelatują                           nawoływać
w pełni                                pamięć

2                                       4
to                                      tak
krajobraz                          chwytam
wilgotny                            pierwszy   
od wiatru                           oddech

 

 

_____________________________
 1)  Czytać w dowolnej kolejności: 1, 3, 2, 4; 4, 3, 1, 2; 1, 2, 3, 4 itd.

na górę... na dół... na początek...

 

 

*   *  *

Czytam (czytam!)
Jestem taka słoneczna.
Drapieżny dech lipca
odbiera nazwy pozostałym miesiącom.
Wilgotną dłonią dotykam
stronic książek.

Simone de B. usycha
pod spojrzeniem umierającej matki.
Rak żołądka. "Śmierć jest opisem życia.
Skróconym. " - notuje na marginesie kartki
wyrwanej z czasopisma
w przestronnej poczekalni szpitala.

Idę (idę!)
Końcem języka zlizuję
krople potu znad wargi.
Kurz drażni skórę. Łagodnie.

Simone wierzy w życie. Nawet w życie
mechanizmów szpitalnych. W życie
uśmiertelnionej matki.
Szarość wieczoru dogania ją przez szybę.
Drze kartkę z notatkami.

Dziewczyna , kobieta.
Bezsilność nieprzespanych nocy.
Pora zmarszczek. Na liściach, na twarzach;
jednostronny ruch zegarów.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

*  *  *

pocztówki z życia - tu byłem -
więc serdecznie pozdrawiam
odległość, która nas dzieli,

i godziny, dni, długie trwanie
wepchnięte w parę słów,
i znaczkiem przybite,
smutną głową bohatera,
i z okien kawiarni podglądam
potęgę wieków, i rozważam problemy
kobiet, które umarły przedwcześnie
w nadgorliwym uścisku gorsetów, i piszę
urojone pocztówki do urojonych kochanek,
małżonek i dzieci - to całkiem ładne miasto -
i pada deszcz, i w kałuży  przegląda się
pijany Henry Miller, i jeszcze nie myśli
o swej najpiękniejszej, i tylko
ja - kończę, bo już zamykają -
i podpisać się,
czy nie.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Ale  jazda!

                                                                              Marcinowi hrabiemu Niemojewskiego
                                                                              w dowód wdzięcznej pamięci

jeśli wszystko pójdzie dobrze, znów pojedziemy na Litwę (11-13 października),

ale na razie - wewnętrzny rozkład jazdy zmieszaną pamięcią:
zielony zimny poranek (to oczywiście antonim mojego nazwiska),
więc chodzi o zewnętrzny świat, który otoczył mnie
z bezwzględną otwartością horyzontu,
gdy rok temu jechałem na Litwę, z przyjacielem
(czasem witam go, mówiąc: cześć, grubasku).
surowy świt rozganiał lekkie mgły
(dziwi mnie, że pamiętam to do dziś),
a budynek pokołchozowy straszył zmielonym kolorem pustaków.
i byłem ciekaw, i myślałem, co też zdarzy się pierwszego dnia,
gdy na tej szosie (kierunek historyczny - Druskienniki)
pędziliśmy w pustym autobusie kursowym Suwałki-Druskienniki
(wybaczcie mi, że powtarzam tę nazwę, ale jest tak urocza),
i moje życie utknęło w kolejnym martwym punkcie przestrzeni,
i okazało się, że (koniec świtu, początek dnia) już prawie jesteśmy na miejscu.

25 września 1996 roku

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Próżnia doskonała

trudno nie znaczy nie-łatwo.
trudno to trudniej niż nie-łatwo.
więc nie kocham cię, nie znaczy,
że cię nie kocham wcale,
raczej - w ogóle cię nie kocham,
znaczy: nie kocham cię wcale,
choć jedno nie równa się drugiemu.
choć może to nie jest dobry przykład,
choć zły też nie.

nie łatwo jest mówić, choć trudno
- jeszcze bardziej nie-łatwo niż trudno.

więc kocham cię, więc cię nie kocham.
więc nie to i nie to. więc co?
nic. po prostu trudno.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Dwóch mężczyzn rozmawia o...

Dwóch mężczyzn rozmawia o
kobiecie siedzącej przy stoliku obok.
Może być - mówi pierwszy.
Być może - odpowiada drugi.

Kobieta - pieprzony człowiek.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Usta, oczy i dłonie

Zmęczona piciem wódki dziewczyna powtarza przez trzy godziny
tę samą historię o pięciu psach jej i jej rodziców. Czasem tylko
gubi jedno lub dwa słowa i rozgląda się niepocieszona,
jakby miały się schować między niedopałkami, butelkami i plastikowymi kubeczkami.
Nie jest ani brzydka, ani ładna. Alkohol wybawił ją z kategorii. 
Dlatego każdy, kto pojawi się w kuchni, patrzy na nią  z rozbawieniem.
Dziewczyna jednak tego nie widzi i tylko bardzo się stara, by nie zginąć 
w dusznej przestrzeni, więc co kilka chwil sprawnym ruchem podnosi porcelitowy kubek,
przytyka go do ust i odchylając głowę do tyłu, pije jak gołąb.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Uebererotic

ciekaw jestem, czy twe drobne piersi - zaciśnięte piąstki, które dumnie nosisz pod koszulą, podobne są kształtem do plastikowych kubków, z których pijemy, ty - sok grapefruitowy,  ja  -  białe wino. ciekaw jestem, czy ta rozmowa, tocząca się o niczym, o nic się rozbijająca, będzie należeć do mnie. nie jestem ciekaw, co widzisz. nie chcę pamiętać, że wdzieram się w twoje oczy, osiadam na siatkówce, plączę się w żółtej plamce i znikam na dnie połączeń neuronalnych. nie jestem. dokąd zmierza ta rozmowa. jej rytm zmienia się, plącze, zamiera. jestem. czy twoje dłonie swobodnie rozsuwające powietrze, mogą mnie nauczyć czegoś więcej. nie jestem ciekaw "więcej".

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Niepodległość tryptyków

to,  co  mówisz, pozostaje w ścisłej   sprzeczności
z  tym, co  myślisz,  to,  co  myślisz,  pozostaje
w  ścisłej   sprzeczności  z   tym,  co   piszesz,  to,
co  piszesz,   pozostaje   w   ścisłej   sprzeczności
z  tym,  co  czytasz,  to,  co  czytasz  pozostaje
w   ścisłej    sprzeczności   z   tym,  co   lubisz,  to,
co lubisz,   pozostaje   w    ścisłej   sprzeczności
z tym, czego nie ma, to, czego nie ma, istnieje;
ta linijka  jest  potrzebna  do zachowania symetrii.

                                                                                                                                                                                                                                                                      na górę... na dół... na początek...

 

 

Bezsmak

Jeszcze sztywne erekcje, obfite ejakulacje. Seks tłoczy ból w uniesienie.
To tylko blada chwila: odblask rozkoszy, smak krwi w ustach.
Odnajdujemy siebie w małych mieszkaniach w centrum miasta,
gdzie cicho jest tylko między dwudziestą trzecią a szóstą,
w godzinach danych nam przez Administrację.

Więc wyobrażam sobie łagodnie,
że zimą przez szpary w ścianach wolno się sączy długi wieczór.
Lecz znów nie grzeje szpitalnobiały kaloryfer - to nie fair!
(Rym, który ratuje przed piekłem).

Z podróży przywożę nudne fotografie i woń kawy z mlekiem,
której tu nie dostanę, nie wypiję nigdzie.
To banalne, ale co jeszcze można znaleźć pod puszystym niebem
obcego miasta?

Dlatego myślę o tobie, myślę o tobie teraz, z pulsującą intensywnością.
Portrety krążą. I jest w tym pierwszy sygnał ucieczki. Dźwięk śmiertelny.

na górę... na dół... na początek...

 

 

Początek

początek zawsze ten sam.
napruty nienawiścią jak po weekendzie picia.
dalej. dalej. i dalej wciąż.
zmęczenie zmywa, myli kierunki świata. w pół.

kruche powietrze, wyciągam dłoń - rozpryskuje się krajobraz,
jakby ktoś rzucił w horyzont kamieniem.

więc już tylko mogę wleźć do środka, zamknąć się wewnątrz
i czekać. duszny lipiec.

lecz tu - między wahadłem rozmów a obowiązkiem pracy - przygód niewiele
i zabawa w siebie przestaje bawić. nawet pytań nie ma poważnych ...ważnych

...ych. znów rysy wyblakły, wypłowiał wzrok.
znów tępy czas
rozłożył na cyferblacie
zgłodniałe godziny.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Wstępny projekt nekrologu

jutro wstanę, ogień zaprószę w żyłach, bo nie ma wyjścia z siebie. jest poranna kawa. jest: lekkie rzężenie silnika, który kiedyś stanie pod rozłożystym sufitem wirtualnego hospicjum. och, jak będzie świątecznie wśród tych, którzy zostaną, pocieszając się: Na razie nie ja. na razie rośnie czoło. Na razie - mówię, bo wiem, że jestem tu na razie, na razie z tobą, czasem  w  tobie.  na razie kreślę granicę, której nie przekroczę, bo "Są granice, których przekraczać nie można",  czego można się nauczyć tylko w dzieciństwie.

gałką wzmacniacza reguluję wzruszenie, swinguję z Chetem Bakerem, zbliża się pora  lotnych brygad  autobusów nocnych. teraz panuje chłód, a ja panuję nad sobą. uspokoiłem się po tygodniowej depresji: widziałaś kiedyś ciężko mielony  krajobraz, który zatyka oczy brudną breją, na długie godziny? wszystko jest krwi dudnieniem, jak dziecięce bicie w bęben, bez przerwy. rytm. rytm. rytm. nic wielkiego. na razie koniec.

24 lipca 1997 roku

na górę... na dół... na początek...

 

 

Bilety na ostatnie przedstawienie sezonu zostawiam na stole

Wszystko zgrane, przedmioty i twarze -
pościerane kanty, wytarte przestrzenie
między rysami mebli i dywanu.

Spośród możliwych zakończeń, wybieramy najgorsze,
bez wyraźnej konkluzji - machnięcie ręką,
westchnienie i nie wiadomo, czy bić brawo,

czy zbiec w płaszczu z ciężkiej przestrzeni.

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Krzyżyk ulepiony

krzyżyk ulepiony z gumy do żucia. nie wytrzymam napięcia drżącego
w szorstkim powietrzu. demonstracje tylko przypadkowe,
wplątane w dygoczące szyby. wiem, że to niespiesznie nadchodzi.
któregoś dnia, o którejś porze stanie się. jedyny raz. przypadek
z kalendarza. bunt, krzyk i jego śmieszniejsza odmiana - bezsilność.

lecz zanim to nastąpi: zobaczyć więcej. znaleźć jeszcze. za mało
krtań, dno oka, system nerwowy, receptory. tylko tyle. za mało.
i świadomość tego, że za mało. kolejne śpiewne, w pętli ucha cytaty.
wypadek ze składni, za mało. dreszcz, który przeszywa zimę
zimnym potem. to za mało. nie starczy nawet na jeden
nieskromny uśmiech. za mało, nawet na nudny dzień.

teraz i zawsze pośrodku (ani wstać, ani spocząć), nie do końca
zaplątany w życie, pragnący zdobyć w jednej chwili:
dziesiątą księżniczkę brancusi'ego
i plastikową madonnę, niebieską konewkę z świętej lipki.

 

 

na górę... na dół... na początek...

 

 

Pogadanka dla asertywnego anioła

tyle jest we mnie zmęczenia.
kiełki snu wełniane wrośnięte w język,
którego używam w odpowiedzi na twoje.
znów lęk, więc uspokojony uśmiecham się,
zmierzając w niepełny wymiar godzin,
które odchodzą... odeszły.

dobro rozdarte na cząstki
i rozsypane pomiędzy złem.
wśród ludzi siedząc z bólem wrośniętym w plecy,
patrzę między innymi, widzę.